Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Tyraliera nie wytrzymała ogniowego szkwału i grenadierskiego bombardowania, przycichła i poczęła odchodzić. Chwilę jeszcze nasi ścigali ją krótkimi seriami i trzaskiem pojedynczych karabinowych wystrzałów.

— Drugi odparty — powiedział Kos.

Odstawił broń i odruchowo wziął się natychmiast do ładowania opróżnionych magazynków pistoletów maszynowych.

— Trzeci — stwierdził Gustlik, równie automatycznie wtykający naboje w metalową taśmę emge.

— Tych, co samochodem podjechali, nie liczę. Niewiele zdążyli wystrzelić.

— Bo jo żech ich minami położył.

Grigorij, który miał lewy policzek pokryty zaschniętym mydłem, ustawił sobie tymczasem kawałek rozbitego lusterka na worku, oparł o mur i mocząc pędzel w leżącym na podłodze niemieckim hełmie, wrócił do golenia.

— Czwarty — poprawił przyjaciół. — Bo pierwszy raz, to jak ci czterej z SS przyjechali i trzeba ich było załatwić.

Kos podniósł się, popatrywał przez strzelnicę na pole.

Siedź, komandir, ja jednym okiem, ale wszystko widzę. Muszę skończyć golenie, bo woda stygnie — ykrzywiając twarz zaczął drapać brzytwą po policzku.

Sierżant nie usiadł. Wziął manierkę i odchylając głowę pił długo. Potem otarł usta dłonią i zerknął na zegarek.

— Godzina do wschodu. Póki działa jakiego nie podciągną, to nas stąd nie przegonią.

— Podciągną — stwierdził Gustlik.

— Skąd wiesz? — Grigorij przerwał golenie i stał z brzytwą uniesioną ku górze.

— Oni też nie są głupcy — stwierdził spokojnie Jeleń i dodał: — Momy czas, to możemy trocha podjeść.

— I z jeńcami trzeba coś zrobić. Siedzą w piwnicy od wieczora, niepewni swego losu. Słyszą strzały i nie wiedzą, kto i do kogo... — zastanawiał się Kos spoglądając pytającym wyrokiem na przyjaciół.

— Niech siedzą — wzruszył ramionami Gustlik. — Jak mi kamraty chałupa zwalą na łeb albo granat przez okno wciepną, nie nasza będzie wina.

— Oni by się nie zastanawiali — powiedział Grigorij. — Oni by nas po prostu... — przeciągnął brzytwą w pobliżu gardła.

Kos słuchał marszcząc brwi i zły był w głębi duszy, że jego przyjaciele, zamiast poważnie pomyśleć i doradzić, znowu wykręcają się sianem. Twarz mu stwardniała, drgnęły mięśnie na szczękach.

— Kapujcie na pole. Ja z nimi załatwię — rzekł wstając.

Dobył z kabury długolufy mauzer, zarepetował i ruszył schodami w dół.

Saakaszwili zrobił krok, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił. Raz jeszcze przejechawszy brzytwą po gładko wygolonym policzku, wytarł ją starannie, schował w futerał i do kieszeni.

— Chodź, to poleję — ofiarował się Gustlik unosząc kanister z wodą. — Przez ten czas dam pozór na pole za ciebie.

Gruzin starannie spłukiwał twarz, prychał, a potem, nie ocierając oczu, spytał ze zmarszczonymi brwiami:

— Rąbnie ich?

— Bo co?

— Nic. Oni by nas bez namysłu. Ale przecież...

— Trzeba było zostawić w piwnicy. Ten Kugel...

— Kto?

— Obergefreiter, co żech go z barki przywiódł...

Przerwał usłyszawszy pod murem kroki i trzask zrzuconych dachówek, pękających pod butami.

— Chłopaki! Nikogo blisko nie ma? — usłyszeli wołanie Janka od strony bramy.

— Pusto — odpowiedział Gustlik usiłując wsunąć głowę w strzelnicę, żeby zobaczyć, co się dzieje na dole.

Stuknęły zasuwy, szczęknęła furtka, wyszło z niej czterech jeńców z uniesionymi w górę rękami. Ustawili się w szeregu jeden obok drugiego, tyłem do bramy.

— Marsz — skomenderował Janek.

Tamci ruszyli równym krokiem, zeszli z drogi na pole. Ciężko im było iść w nogę i równać po zoranym, ale dokładali starań.

Saakaszwili poprawił szablę zatkniętą między worki, przyklęknął koło karabinu maszynowego, poruszył lekko lufą i prowadził sylwetki na celowniku.

— Daleko puszcza — rzekł niechętnie Gustlik — a potem mu się który straci.

Nie zauważył, że Kos już wrócił na piętro i dopiero kiedy skrzypnęły obluzowane deski, drgnął i obejrzał się.

— Skąd ich będziesz?... — zaczął pragnąc zagadać zdziwienie i niepokój.

Janek wzruszył ramionami i nie czekając na koniec pytania zwrócił się ostro, z wyrzutem, do mechanika celującego z erkaemu:

— Grigorij!

— Czego chcesz? — speszył się Gruzin i dopiero teraz zrozumiawszy sytuację, dodał: — Nie strzelam.

— W kogo się bawisz?

— Ach, puściłżeś ich... Myślisz, że Hitler ma ludzi za mało, i czterech mu dodajesz — mówił Gustlik niby to kpiąco, ale w głosie jego nie było pretensji, tylko jakby ulga.

Z daleka od pola usłyszeli, jak jeńcy, podchodząc bliżej do swoich, zaczęli krzyczeć:

— Kameraden! Nicht schiessen!...

Kos w lornetce widział ich ciemne sylwetki na tle jaśniejącego nieco nieba.

— Dali słowo, że do końca wojny nie wezmą broni do ręki — rzekł cicho, nie odrywając szkieł od oczu.

Po długiej chwili, opuściwszy lornetkę na rzemieniu, stanął tuż obok Jelenia i spytał zmęczonym głosem:

— Źle zrobiłem? Przecież zostawić ich w piwnicy to prawie na pewno skazać na spalenie żywcem. Sam mówiłeś, że lada chwila działo podciągną.

Był tak speszony i zatroskany, że Gustlik postanowił go pocieszyć. Tylko co tu rzec w takiej sytuacji? Znał zbyt dobrze żołnierzy hitlerowskiego Wehrmachtu, żeby nie wiedzieć, że wystarczy rozkaz, a złamią słowo i znowu będą strzelać.

Z daleka załomotała długa seria. Janek, podrzuciwszy lornetkę do oczu, zobaczył, jak dwu jeńców pada. Dwu innych rzuciło się do ucieczki, ale nie odbiegli daleko — dogoniły ich kule.

— Psiakrew... — zaklął cicho.

— Wszystkich? — spytał Jeleń.

Kos skinął głową.

— Tak ich esesmany uczą: gefangene, czyli jeniec, to tchórz, a tchórz nikomu niepotrzebny: erschiessen, rozstrzelać — stwierdził Gustlik i zmarszczywszy brwi policzył na palcach: — Czterech ich było...

— Kugel nie chciał iść.

— Miał recht. Co z nim zrobisz?

— W bunkrze jest taki mały schronik na amunicję. My ocalejemy, to i on będzie żył.

— No, to jest dobre.

— Zaprowadź go — rzekł Kos podając klucz.

— I konserwa podgrzeję, bo z pustym brzuchem żadna wojna.

Zarzuciwszy automat na plecy Gustlik zeszedł na parter. Wziął się do wybierania konserw z niemieckich zapasów saperskich. Dwu na górze i on sam, to znaczy trzy puszki — policzył na palcach lewej ręki. Przypomniał sobie jeńca i dodał czwartą. Rozejrzawszy się wokół, spostrzegł w szybie odbicie swojej twarzy, skinął mu uprzejmie głową i piąta puszka powędrowała do wiadra.

Potem wyszukał największą patelnię. Przygotował dwa bochenki chleba, odkrajał sporą pajdę i schował do kieszeni. Wreszcie, wziąwszy do ręki niemiecki bagnet, ten sam, którego już raz używał do krajania puszek, zszedł do piwnicy i otworzył kłódkę.

— Morgen, Kugel.

— Guten Morgen, Herr Unteroffizier.

— Auf.

— Nein.

— Wylazuj.

— Ja mówiłem: nie.

— A ja ci każę. Raus!

Groźny głos pomógł natychmiast, a goły bagnet w dłoni Jelenia speszył obergefrajtra do reszty. Idąc po schodach z podniesionymi rękami usiłował zerkać do tyłu, żeby zobaczyć, jak blisko jest ostrze od jego pleców, ale nie mógł dostrzec, bo Gustlik wsadził już bagnet za pas na brzuchu.

— Bier to — wskazał wiadro z konserwami i patelnię.

W szarzejącym cieniu nocy i błękitnawym świetle dnia przecięli podwórze, wyminęli druty i krętym złazem w okopie zeszli do bunkra.

Jeleń się potknął w ciemności, burknął pod nosem przekleństwo. Kugel zakrzątnął się, przesłonił wszystkie trzy strzelnice i zapalił elektryczne światło — gołą żarówkę ukrytą pod siatką we wklęśnięciu betonowego sufitu.

Podczas gdy Jeleń rozcinał bagnetem puszki, obergefrajter wydobył z szafki cegiełki drzewnego spirytusu, zapalił, rozgrzał patelnię nad płomieniem. Różowe błyski pełzały po szybkach okularów.

Gustlik popatrywał z boku na spokojną, odrobinę pociemniałą i zmizerowaną od wczoraj twarz hodowcy róż. Potem bez słowa odsunął go ręką, wyrzucił z puszek gęsty gulasz, który począł skwierczeć na rozgrzanym metalu.

129
{"b":"759768","o":1}