Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Salz und Pfeffer — podał mu Kugel dwa pudełka, które zdjął z półki.

Jeleń patrzył ciężko i nieufnie. Tamten, zrozumiawszy, nasypał dwie szczypty na wierzch zgiętej lekko pięści, zlizał językiem. Gustlik zrobił to samo, żeby raz jeszcze sprawdzić, i dopiero potem posolił, posypał pieprzem wołowinę.

— Starasz się — mruknął do Kugla.

— Od was dlatego wiele zależy. Nie trzeba topić Ritzen. Hitler kaputt, aber Deutschland...

— Nie godoj tela. Wczoraj żeś nas uczył.

— Wo sind meine Kameraden?

Twoje kamraty? My ich puścili wolno, alt wasi sami... — drgającą ręką pokazał, jak poszły serie.

Tego się Niemiec nie spodziewał. Jak uderzony zrobił dwa kroki wstecz, oparł plecy o ścianę i uderzył głową w beton.

Gustlik spokojnie dzielił gulasz na cztery menażki, nie tracąc naturalnie okazji, by parokrotnie spróbować, jak smakuje.

Obergefrajter patrzył, skoczyła mu w górę i w dół wystająca grdyka przy przełykaniu śliny. Z ilości naczyń wywnioskował, że śniadanie tylko dla Polaków, odwracał w bok oczy.

Trzymaj, ty giździe — podając Niemcowi menażkę, warknął Gustlik, bo rozgrzany drut parzył mu dłoń.

Kiedy tamten, zaskoczony, wziął naczynie, Ślązak przyłożył na wierzch dobytą z kieszeni pajdę chleba.

Danke, Herr Unteroffizier — ucieszył się Kugel i jednocześnie zdziwił.

— Aber wo ist der vierte Kamerad? Wo ist Herr Tomasz?

Za dużo chcesz wiedzieć. Wiązuj do paki — pokazał mu gestem otwartą betonową komórkę.

Niemiec posłusznie wszedł, ale postawiwszy menażkę na podłodze obrócił się szybko i przytrzymał drzwi kolanem.

— Noch nicht, Herr Unteroffizier — poprosił spiesznie i prawie gorączkowo dodał: — Es sind keine Deutsche, keine Polen, żaden Niemiec, żaden Polak, es sind einfach Menschen, czlowieki... Jeden daje kula, drugi — chleb. Warte... ich sage alles, ja wszystko mówię...

Gustlik po wczorajszym już mu nie dowierzał, ale z ciekawości wypuścił Niemca i patrzył, co będzie robił. Kugel, jeszcze mówiąc, podszedł do ściany.

Pod naciśnięciem jego palców otwarła się metalowa skrzynka w betonie, w której na haczykach z numerkami wisiały klucze. Obergefrajter przekręcił jeden z nich w zamku ściennej szafy, a wewnątrz była broń — dwa emge, snajperski karabin z lunetą, skrzynki z taśmami do kaemów i trzy minerskie uchwyty.

Jeleń bez słowa wziął snajperkę, przewiesił sobie przez plecy. Kugel zebrał wszystkie uchwyty. W drugiej ścianie tuż obok strzelnicy pokazał zamaskowaną wnękę, a w niej iskrowniki. Założył uchwyty do maszynek i wydobywszy tekturową tablicę z planem, pokazał Jeleniowi.

— Minen, Minen, Minen... — stukał palcem w różne miejsca. — Dobra obrona, póki inny Polak nie przyjdzie. Ale ten nie! — pokazał na oddzielnie stojący detonator, do którego podłączono wiązkę wodoszczelnych kabli. — Nie ruszać. Woda zniszczy mój dom, inny dom, całe miasto. Po co? Wasza wiktoria i Hitler kaputt bez tego, żeby niszczyć...

Gustlik słuchając coraz szybszego potoku słów marszczył brwi, prostował się i nagle, tak jak nauczył się w wehrmachtowskich koszarach, kiedy go siłą do niemieckiego wojska wzięli, wrzasnął, przerywając w pół słowa:

— Obergefreiter Kugel!

Niemiec zamarł, wyprężony na baczność.

— Nieder!

Nie zawahawszy się ani ćwierci sekundy saper runął w przód na prostych nogach, przyhamował upadek rękami.

— Auf!

Zerwał się jak sprężyna wyćwiczonym podczas musztry ruchem i bez jednej myśli na twarzy czekał rozkazu.

— Nieder!... Auf!... Nieder!... Auf!...

W rytmie gestów i szczęknięć Jelenia jeniec padał na beton, zrywał się, znowu padał. Trwało to minutę, może półtorej. Wreszcie kiedy oddech sapera stał się gwałtowny i świszczący, Gustlik pochylił się nad leżącym, normalnym już głosem spytał:

— No i co leżysz jak glizda na mrozie?

— Ihr Befehl, rozkaz...

— Befehl, Befehl... Widzisz, Kugel, jakiś głupielok. Na befehl to pół Polski spalisz i się nie spytasz po co? Musiał żech ja tu przyjść pod Berlin, choć mi nie po drodze, co byś se o ludziach spomniał.

— Herr Unteroffizier...

— Maul halten, stul pysk... I nie ucz innych ręce myć, jak ci z dreku ledwo uszy widać. Wiązuj do paki, bo ci frysztuk wystygnie — zachęcił go gestem ręki.

— Darf ich hier rein? — spytał Kugel pokazując w przeciwną stronę, na inne pomieszczenie bunkra.

Gustlik chytrze, nieufnie zmrużył oczy i wszedł do środka — niczego tam nie było poza pustą drewnianą skrzynką. Ściany gładkie, pod sufitem z jednej strony kable, z drugiej — okienko wąziutkie jak strzelnica, wychodzące w stronę śluzy. Jeleń otworzył je i wyjrzał.

— Frische Luft — podpowiedział Niemiec.

— Zasłużyłżeś — stwierdził po namyśle Ślązak, poprawiając snajperkę na plecach. — Nieś se tu jadło.

Kugel błyskawicznie się uwinął, sam pomógł drzwi zamykać i słuchał szczęku klucza przekręcanego w zamku.

Siadł potem na skrzynce, postawił menażkę na kolanach i zaczął jeść gulasz, zagryzając chlebem. Co parę kęsów spoglądał na kable pod niskim sufitem i na otwarte okno, przez które mżyła jasność przedświtu, i uśmiechał się smutnie.

Półtora kilometra na wschód od Ritzen, w załomie grubego, poszczerbionego pociskami muru, który osłaniał od strony frontu, na równo rozesłanej słomie rozłożyli się radzieccy zwiadowcy. Obok leżała na boku armata, krępa stopiątka, powalona granatem.

Robiło się już widno, lada moment miało wzejść słońce, więc jedni czyścili broń, inni buty na nowo wzuwali albo guzik oberwany mocowali do munduru. Byli i tacy, którzy po prostu odpoczywali z rękami pod głową, z nogami uniesionymi lekko w górę, obcasami wsparci o lawetę, żeby ze stóp utrudzonych krew odpłynęła. Wszyscy jednak uważnie, choć z uśmiechem, słuchali Tomasza, który siedząc wygodnie między starszyną a sanitariuszką opowiadał o swoich przygodach:

— ...Kiedy tylko sierżant Kos powiedział, że jednemu trzeba przez fronty iść i zawiadomić, to wiedziałem od razu, że nie na kogo, tylko na mnie padnie. Sam sierżant musiał zostać, żeby dowodzić, a jak ze trzech wybierać...

To już tylko ciebie — tym samym tonem podjął opowiadanie Czernousow, który jednocześnie kręcił papierosa, biorąc szczyptami machorkę z płaskiego, zakręcanego na gwint pudełka z pomarańczowej masy — bo i Jeleń, i Saakaszwili, nie to, żeby marni żołnierze, ale od szeregowca Czereśniaka słabsi...

Tomasz patrzył uważnie na starszynę, zastanawiał się, czy wąsacz poważnie mówi, czy na kpiny. Górą przeniosła mina z moździerza, trzepnęła gdzieś dalej. Parsknęło śmiechem paru zwiadowców.

— Służysz krótko, ale opowiadasz jak stary — dodał Czernousow.

Teraz dopiero Czereśniak się połapał i pospiesznie, smutno, wyjaśnił:

— Nie. Ale jak co ciężkiego do roboty, to zawsze na mnie padnie. Tak w domu było, tak i we wojsku.

— Order ci dadzą.

— Medal to już mam obiecany.

— Za co?

— Bośmy przez pomyłkę w amunicję trafili...

Coraz weselej i głośniej chichotali zwiadowcy. Szarikowi się to nie podobało, więc podniósł mordę z kolan Marusi i zaszczekał.

Obiecany, ale nie dany. Do tej pory to tylko cukierki od sierżanta Kosa dostałem. — Tomasz wydobył pudełeczko z kieszeni. — Przemokły całkiem.

— Ode mnie je miał — uśmiechnęła się Marusia.

— Dadzą się zjeść — rzekł Czernousow.

Wziąwszy blaszankę do ręki wydłubywał nożem skawaloną masę, łamał ją na kawałki, częstował najbliżej siedzących.

— Jakbym miał takie pomarańczowa pudełko, takie zakręcane jak to, co towarzysz starszyna machorkę trzyma, to by się nie zlepiły.

— Takie? — spytał z uśmiechem Czernousow i przesypawszy machorkę do skórzanego woreczka, podał mu. — Bierz. Widzę, że na dobrego żołnierza wyrośniesz.

Podeszło dwu piechurów, z których jeden niósł termos, a drugi w plecaku chleb i puszkę z cukrem. Przyprowadził ich pyzaty szef kompanii.

— Zdorowo, sojuzniki — powitał zwiadowców i zasalutowawszy, przedstawił się: — Sierżant Konstanty Szawełło. Przez dwa eł.

130
{"b":"759768","o":1}