Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Starszyna Czernousow, miłosti prosim — powitał go Rosjanin.

— Raz wy do naszego pułku trafili, nam przyprowadzili jeńca — oświadczył Szawełło — być nie może, żeby odeszli nie jadłszy.

Gwar się zrobił, wszyscy ruszyli z miejsc, zadzwoniły menażki. Pierwsza porcja, wędrując z rąk do rąk, trafiła do Czernousowa, a następne do Marusi i Tomasza. Sierżant uścisnął dłoń starszynie, ze staromodną galanterią cmoknął w rękę wzbraniającą się sanitariuszkę i poznawszy Czereśniaka otworzył ramiona.

— Matko Boska Ostrobramska! A cóż ty tu, harmonista, robisz? Taż my dumali, że wy do Szczecina, do morza czołgiem dopłyniecie. Gdzież przyjaciele?

— Za frontem.

— A instrument?

— Też został.

— Czekaj, czekaj... Józku! — zawołał na jednego z żołnierzy. — Skocz do naszych na jednej nodze, harmoszkę przynieś. Otóż i spotkanie...

Zza muru wyszedł chorąży żandarmerii i zawołał:

— Szeregowiec Czereśniak!

— Tutaj — odezwał się Tomasz.

Tamten podszedł, stanął i czekał, póki się żołnierz nie podniesie.

— Należy odpowiadać: jestem. Przyszedłem wam powiedzieć, że sprawa częściowo została wyjaśniona. Połączyłem się ze sztabem armii i ustaliłem, że podejrzany, którego aresztowano wczoraj, okazał się rzeczywiście sierżantem Kosem i wy również figurujecie w składzie załogi czołgu o numerze taktycznym sto dwa.

— Dla mnie nie nowość — kiwnął głową Tomasz. — Tylko obywatel chorąży co nie wiedział.

— Nie starajcie się być dowcipny. Do końca działań pod Ritzen polecono mi sprawować nad wami nadzór.

— Sadities, towariszcz lejtienant — zaprosił Czernousow, robiąc honorowe miejsce obok siebie na brezentowej piaszcz-pałatce. — Sadities, pozawtrakajem.

— Dziękuję — niechętnie odrzekł oficer.

— Pożałsta — zaprosiła Marusia i dłonią przytrzymała za mordę Szarika, który miał ochotę warknąć. — Nam miło budiet.

Uśmiech dziewczyny zdecydował. Chorąży siadł, przyjął menażkę i zaczął jeść. Popatrywał na otaczające go uśmiechnięte twarze. Tylko Szarik z boku warknął jednak, wyszczerzył zęby. Mając poczucie spełnionego obowiązku, umilkł na znak Ogoniok i podstawił jej łeb do głaskania.

Słychać było gruchotanie erkaemów od strony frontu i pracowite skrobanie łyżek, jak to zwykle przy posiłku. Milczenie jednak ciążyło chorążemu, brał je do siebie, i parę razy przełknąwszy postanowił przypomnieć:

— Myśmy się wcześniej już raz spotkali. Pies poznał, a wy nie.

— Oszybajeties, towariszcz lejtienant. My też poznaliśmy — sprostował Czernousow.

— I zaprosiliście?

— Pies, żeby najmądrzejszy, to przecież od człowieka głupszy. Kto mu krzywdę zrobi, na tego i warczy. A my wiemy, że wy nie ze złej woli. Prosto: po mołodosti let.

— Służba taka.

— Nie służba... U was drugoje: nieprawilnyj podchod k czeławieku, jeśli pozwolitie staromu sołdatu skazat'.

Wy naturalnie wiecie, jak należy podchodzić do człowieka — kpiąco się odciął oficer. — Może nauczycie?

— Pożywiosz, sam uwidzisz — uśmiechnął się Czernousow kręcąc głową. — Ilu może być szpiegów? Jeden na dziesięć tysięcy przyzwoitych ludzi, a może i na sto tysięcy. Dlatego każdego spotkanego człowieka chwytać nie warto. Spocisz się bardzo, zanim tego, co trzeba, złapiesz.

— Dziękuję za gościnę i za naukę. — Chorąży ze złością odstawił menażkę i podniósł się. — Ja swoje wiem.

— Ot i harmonię przynieśli — wtrącił sierżant Szawełło, któremu bardzo się nie podobało narastanie międzynarodowego konfliktu. — Obywatel chorąży pozwoli, pani pozwoli, towariszcz starszyna pozwoli — zwracał się, kolejność wedle rangi i poważania dla płci pięknej miarkując, a ręką prawą na szeregowca wskazywał. — Syn brata, któren z rąk faszystów śmierć męczeńską poniósł.

— Szeregowiec Józef Szawełło — wyprężył się miody, zdążywszy harmonię oddać Czereśniakowi.

— Przy muzyce z pożytkiem większym konsumpcja zachodzi i człowiek człowieka serdeczniejszym okiem widzi...

— Proszę usiąść i razem z nami ' posłuchać — Marusia wstrzymała żandarma.

Tomasz spróbował instrumentu, spojrzał pytająco na chorążego i starszynę. Oficer nie patrzył w jego stronę, ale Czernousow skinął głową.

— Może to, co przed Odrą o siódmej kompanii — podpowiedział sierżant Szawełło.

Nie wiadomo, w jakim celu włożył okulary w drucianej oprawie i widząc, że Tomasz kręci głową, zgodził się szybko:

— Może co innego, ale żeby ładne.

Czereśniak przemaszerował palcami po basach i akurat wtedy na okuciach błysnęło wschodzące słońce. Grajek wziął oddech, zaczął śpiewać niegłośno i smutno:

Oj nie płaczcie, siostry, brata,
Hej, wróci wam się za trzy lata.
Oj nie płacz, dziewczyno, chłopca,
Hej, zanim przemoc zginie obca.
Minął roczek i półtora,
Hej, pancerniacy jadą z pola.
Maryś pyta niespokojnie:
Hej, czy daleko Jaś na wojnie?

Między zwrotki, jak werbel, weszła seria z karabinu maszynowego. Tomasz dorzucił akord, by ją przeczekać, i dalej opowiadał:

My z wojenki już jedziemy,
Hej, twego Janka nie wieziemy.
Pod Berlinem przy strumieniu
Hej, złożył głowę na kamieniu.

Zwiadowcy zasłuchali się w piosenkę, której treść łatwo przecież było pojąć. Paru nuciło do wtóru harmonii. Józef Szawełło jak w święty obrazek patrzył na Marusię, która opuściła twarz i ocierała chusteczką oczy podejrzanie wilgotne.

Bitwa o śluzę rozpalała się jak mokry konar świerkowy — po czterech coraz gwałtowniejszych starciach nastała pauza i tylko pod lasem, niczym sęk na schnącej gałęzi, dymiły resztki samochodu, który fosforowym pociskiem z karabinu dostał w bak benzynowy.

Kos leżał na wznak oparty o worki z piaskiem, patrzył przez gołe krokwie w niebo, a końcami palców prawej ręki, jak niewidomy, odczytywał wszystkie zgrubienia i wklęśnięcia na zamku przyniesionej przez Gustlika snajperki.

Było w tych ruchach sprawdzanie żołnierskiej pamięci, lecz również pieszczota chłopaka, którego wojna zmusiła do pokochania broni.

W powietrzu stała cisza, tylko od strony frontu z rzadka postukiwał samotny erkaem. Janek odetchnął głębiej, poprawił sobie cegłę wsuniętą pod głowę zamiast poduszki i obejrzał się na Gustlika, który kończył śniadanie, wycierając kawałkami chleba resztki tłuszczu z menażki.

— Taki sam jak od Sybiraka pod Studziankami.

— Lepszy, bo nowy — z dumą rzekł Jeleń, klepiąc snajperkę po kolbie, a potem wygładził mundur na brzuchu i oświadczył: — Nie lubię bić się, dokąd nie pojem. Teraz mogą zaczynać.

— Mogą. Nawet czołgi potrafimy zatrzymać na polach minowych. Ale najlepiej, żeby zamarudzili, póki nasi sygnału nie dadzą.

— Myślisz, że doszedł? — spytał Saakaszwili, który z lornetką siedział przy strzelnicy i obserwował pole.

— Miał szansę. Niewielką, ale miał.

— Uwierzą mu?

— To na pewno. — Gustlik machnął ręką. — Tylko wejrzą i będą wiedzieć, że sam ze siebie nie wymyślił.

— Uwierzą — potwierdził Kos i przysiadając spojrzał w niebo. — Wschodzi słońce. Albo nasi, albo Niemcy powinni zaczynać...

Jakby w odpowiedzi czknęły moździerze ukryte za pierwszą linią horyzontu, zaświstały w powietrzu powolne granaty i przeniósłszy nad budynkiem, pękały na podwórzu.

— Tymi garncami murów nie rozbiją — mruknął Gustlik, pochylony obok Janka nad podłogą. — Chyba żeby nas chcieli omamić...

Znowu trzepnęły dwa moździerzowe granaty, tym razem krótkie, i odłamki zadzwoniły po dachu.

Grigorij skulony pod murem wyjrzał przez strzelnicę i zameldował:

131
{"b":"759768","o":1}