Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Za „Rudym” działo odprzodkowują.

Dał krótką serię i odskoczył, przygięty świstem nadlatujących min.

Janek wziął od niego lornetkę i w nowej pauzie między wybuchami sprawdził meldunek.

— Zapalaj.

— Co? — zdumiał się Gruzin.

— Osłonę. Słoma wyschła.

— „Rudego”?

— Zapalające w taśmę — rozkazał wyrwawszy tuż koło zamka kilka zwykłych naboi z metalowych uchwytów. — Gdzie są? — daremnie szukał po skrzynkach.

Korzystając z pauzy w ostrzeliwaniu, Jeleń wydobył z kieszeni garść czarno znaczonych na ostrzu naboi i bez słowa zaczął ładować.

— Szybciej, cholera — klął Kos. — Czego po kieszeniach nosisz?

Znowu zagwizdały miny, przylegli, odczekali wybuch. Ledwo przy akompaniamencie poświstywania i chichotu odłamków unieśli głowy. Gustlik, szczerząc zęby, odpowiedział dowódcy:

— Coby losowania nie przegrać, jakby było.

Janek dopadł erkaemu, przycisnął kolbę, ale przeszkodził mu Grigorij.

— Nie! — szarpnął i obaj stoczyli się między worki. — Przecież to „Rudy”!

Najpierw oślepił ich błysk, potem ogłuszyła eksplozja i posypała gradem ceglanych odłamków. Dopiero teraz dobiegł huk działa. Kos pociągnął za worek, zwalił go na Grigorija i skoczywszy do erkaemu wypruł długą serię.

Zadymiła słoma osłaniająca podwozie „Rudego”, wypełzły na nią płomyki, zamigotały coraz szerszym kręgiem jak kwiat słonecznika. Nim kanonierzy zdążyli po raz drugi odpalić, eksplodował zbiornik i wybuch podrzucił w górę kłąb ciemnowiśniowego dymu.

Na chwilę zapanowała cisza. Potem pocisk, wprowadzony do zamka armaty, podrzucił ją i rozerwał lufę. Zaczęły wybuchać zapalone skrzynki z amunicją. Ucichły moździerze. Grigorij patrzył nieruchomo w ogień pożerający podwozie ukochanego czołgu, twarz miał kamienną, lecz po policzkach dwoma krętymi strumykami płynęły łzy.

— No, czego? — Kos wydobył spomiędzy worków szablę i podał Gruzinowi takim gestem, jak dziecku, żeby przestało płakać, daje się ulubionego misia. — Nie można było inaczej...

Z lasu na pełnym gazie wyskoczył niski opancerzony ciągnik na gąsienicach. Wlókł za sobą polowe działo, zawinął łukiem po polu i przystanął między drzewami, znacznie jednak dalej niż płonący stóg. Kos zrozumiał, że przyszła chwila, której się obawiali, i rozkazał Jeleniowi:

— Bierz erkaem i razem z nim — pokazał głową na Grigorija — obsadźcie bunkier.

— Jo bych wolał...

— Rwij pole minowe jak najpóźniej. Dopiero kiedy czołgi wjadą za mur.

— Janek, przeca...

— Wykonuj — przerwał mu Kos lodowatym tonem.

Jeleń mimo woli uniósł rękę jak do salutowania i zrobił ruch podobny do stawania na baczność. Nie mówiąc już ani słowa, wziął erkaem w lewą, a prawą objął Saakaszwilego. Z pierwszego stopnia schodów obejrzał się jeszcze raz na Kosa znieruchomiałego koło strzelnicy, z kolbą snajperki przy policzku.

Dotknięcie gładkiego drewna i chłód metalu podniecają młokosa, lecz uspokajają prawdziwego snajpera. Janek nie czuł teraz żadnego zdenerwowania. Nawet bliski wybuch nie był w stanie oderwać go od lornety celownika. Ośmiokrotnie bliżej niż w rzeczywistości widział niską sylwetkę polowego działa, które czarnym ślepiem lufy patrzyło mu w twarz.

Kanonierzy podbiegli z głębi lasu, błyskawicznie odprzodkowywali armatę. Ciągnik odjechał między pnie, a oni kryli się starannie za tarczą osłony. Nie widać ani jednego, ale oto zza pnia wychodzi schylony amunicyjny z pociskiem w ręku. Na ułamek sekundy jego ramię znalazło się na skrzyżowaniu nici celownika i palec łagodnie ściągnął spust. Huknął wystrzał, żołnierz wypuścił pocisk i szczupakiem rzucił się w trawę.

Kos, widząc, że teraz nie ma chwili do stracenia, przebiegł w drugi koniec strychu, skrył się za grubym kominem. Z bijącym sercem czekał wystrzału polówki.

Od ciosu zadygotał dom. Pocisk odtrącił narożnik ze strzelnicą. Janek skoczył do przodu, przypadł na rumowisku cegieł prószących jeszcze pomarańczowym miałem, cuchnących trotylem. Złowił cel w krąg lornety.

Dowódca działa wychylił się, patrzył na dymiący budynek, uniósł rękę, by podać nową komendę, lecz nie zdążył — trafiony w głowię upadł na wznak.

Celowniczy zauważył jednak błysk na dachu przy kominie, przesunął lekko lufę i przejmując dowodzenie rozkazał:

— Feuer!

Zamkowy odpalił, obsługa pospiesznie załadowała po raz trzeci.

Celowniczy przesunął stalową tarczkę w pancerzu, odsłonił wizjer i z okiem przy okularze patrzył, jak rozpełza się dym, rzednie kurz nad rozbitym kominem, a wyrzucony ku górze kawał krokwi, spadając, strąca kilka rzędów dachówek.

Janek natychmiast po strzale do działonowego rzucił się w stronę schodów, już z dołu usłyszał drugi wybuch granatu, trzaśnięcie belki o dach i brzęk tłuczonej karpiówki. Biegnąc wzdłuż muru, dopadł okiennicy przy furtce i uchyliwszy ją podrzucił mauzer do ramienia po raz trzeci.

Stąd gorzej było widać armatę niż z góry — nad zaorane pole wystawał ledwo koniec lufy i górna część pancernej tarczy z prostokątnym okienkiem otwartego wizjera. Ten czarny prostokąt wziął na cel i zastygł nieruchomo, czekał.

Z góry wciąż jeszcze spadały odłamki dachówek, sypał się rozkruszony granatami ceglany miał, ale Kos stał jak wyciosany z kamienia. Tylko palec na spuście zaginał się łagodnie, powoli, by niepostrzeżenie przekroczyć granicę strzału.

Karabinowy pocisk rozbił celownik, skaleczył działonowego, który chwyciwszy rękami głowę, potknął się o ogon łoża, padł w trawę. Zamkowy chciał mu pomóc, skradał się, ale gdy tylko wysunął rękę za tarczę, dostał kulę w łokieć.

Reszta obsługi straciła głowę: pełzając usiłowali się skryć od kul.

Milczała armata. Jeszcze jeden pocisk trafił w resztki celownika, rozkruszył szkło, ciskając nim o metal.

W tę podzwaniającą ciszę wpełznął szybki i gniewny warkot. Spomiędzy drzew wyszły trzy niemieckie czołgi z desantem starannie ukrytym za wieżami, przystanęły na skraju lasu.

Jeszcze chwila i podjechały do nich dwa działa pancerne. Zahamowały.

Kanciaste stwory ze stali patrzyły spode łba ślepiami grubych luf. Groźne były nawet w tej pozornej niemrawości i bezruchu — tylko silniki pomrukiwały i wstrząsały nerwowo antenami.

Niemiecki dowódca oglądał przez peryskop przedpole — zaorany, lekko opadający stok, a na nim wraki samochodu i spalonego podwozia czołgu, działo bez obsługi, kilkanaście ciemnozielonych trupów. W głębi był obiekt ataku — podziurawiony pociskami dom z narożnikiem, utrąconym na wysokości pierwszego piętra, i mur otaczający śluzę. Zwrot peryskopu w prawo pokazał dwa czołgi, w lewo — dwa działa.

— Sturmpanzer? — rzucił Niemiec jedno tylko słowo.

— Feuerbereit — odpowiedział mu w słuchawkach głos artylerzysty i jednocześnie ponad krawędź pancerza uniosła się dłoń w grubej skórzanej rękawicy, potwierdzając gotowość do otwarcia ognia.

W czołgu nie słychać było ani wystrzału, ani świstu kuli, lecz karabinowy pocisk skrzesał iskrę o stal, rykoszetem trafił w podniesioną dłoń. W słuchawkach zabrzmiał okrzyk gniewu i bólu.

— Achtung! Uwaga! — wydał komendę dowódca. — Alle Panzerwagen und Sturmgeschütze... Wszystkie czołgi i działa pancerne...

Obniżyły się lufy armat, spojrzały na cel i jednocześnie wyrzuciły pięć płomieni.

Pięć granatów rozszarpało węgieł budynku, zwaliło mur, cisnęło w górę strome fontanny wybuchów.

Przez strzelnicę bunkra Gustlik zobaczył tę salwę z przeciwnej strony muru i po raz drugi pomyślał, że w noc przed forsowaniem Odry daremnie mu się ślub wyśnił. Chwycił menażkę z wodą, zdmuchnął z powierzchni kożuszek wapiennego kurzu, wypił parę łyków, a resztę chlusnął na głowę siedzącemu pod ścianą Grigorijowi, załamanemu po spaleniu podwozia „Rudego”.

— Zgłupiałeś? — Gruzin zerwał się z miejsca.

Jeleń, nie odpowiadając, rąbnął go w piersi płaską dłonią, aż zadudniło.

— Jak cię palnę — Grigorij wziął rozmach.

132
{"b":"759768","o":1}