Kos siadł i ukrył twarz w dłoniach. Chwilę trwała cisza, lecz pies otworzył oko i dostrzegł zmartwienie swego pana. Zebrał wszystkie siły, dźwignął się, podpełznął. Głucho jęknąwszy stanął na chwiejnych nogach i polizał go w rękę, cicho powarkując.
— Martwię się, piesku — wyjaśnił Janek — bo wiem, jak ci trudno, a iść musisz. Musisz. Zrób to dla mnie.
Pokazał gestem, pomógł wilczurowi wleźć do kanału.
Pawłow przekręcił śrubę, wsunął zapalnik w brezentowy woreczek i powiedział:
— Śmierć już kapie.
Kos ostrożnie wziął pakunek w dłoń, zważył w palcach, trzymał chwilę wygładzając brezent, a potem podał psu, który powąchał, poznał zapach swego pana i delikatnie zacisnął zęby na paskach.
— Naprzód, stary — poprosił Janek.
Wilczur lekko zakołysał ogonem i raz jeszcze ruszył w drogę. Czuł ból w mięśniach i kłucie w piersi. Ciemniej teraz było w kanale niż poprzednio, mgła zasnuwała czarne węże kabli. Co pewien czas mrok gęsty spadał mu na oczy i kilka czy kilkanaście kroków szedł jak ślepiec, wymacując łapami dno.
Łeb niósł nisko, bojąc się zaczepić po raz wtóry o hak. Pamiętał głos Janka, wiedział, że dojść musi, i doszedł.
Doszedł tam, gdzie w ciasnym kanale obok przewodów elektrycznych piętrzyły się brezentowe podłużne worki, przywarte ciasno jeden do drugiego.
Na środku składu tych piekielnych kiełbas legł i ledwie dyszał. Tracił i odzyskiwał przytomność. Starczyło mu sił, by dopełznąć i położyć woreczek z zapalnikiem, ale brakło na powrót.
Trzykrotnie drgnął sznur. Potem linka leżała nieruchomo, napięła się i trafiwszy na opór znowu osłabła.
Trzy następne mocne szarpnięcia zbudziły Szarika z omdlenia. Podniósł powieki, dźwignął łeb, usiłował stanąć na nogi, ale trotylowe worki i kable kołysały mu się w ślepiach na lewo i prawo, a wreszcie zaczęły wirować młyńcem. Upadł znowu.
Tuż przed nosem leżał zapalnik w torbie, która przeszła zapachem rąk jego pana. W uszach wilczura brzmiał jeszcze jego głos proszący i nakazujący: „Zrób to dla mnie. Naprzód, stary”. Słowa w psiej pamięci były niewyraźne, prawie nie do rozróżnienia, ale zachowały barwę głosu, intonację i rytm. Jeszcze raz wilczur sprężył mięśnie i wstał. Machinalnie wziął w zęby leżący przed nosem zapalnik i zawróciwszy, pobiegł z powrotem.
62. Szturm
Nie należy pić herbaty chochlą ani też dzielić zupy z kotła łyżeczką do herbaty — każda z nich ma odrębne zadania. Podobnie na wojnie: broń winna być stosowana zgodnie z jej przeznaczeniem. Karabiny maszynowa mogą prowadzić skuteczny ogień na tysiąc metrów, lecz lepiej jeśli spotkają wroga niespodzianymi seriami z odległości sześciuset metrów. Z tego samego dystansu zaczynają strzelać snajperzy, z czterystu metrów karabiny, a z dwustu — pistolety maszynowe. Czy jest w takim razie rzeczą rozsądną strzelać z armaty na odległość stu metrów?
Wszystko zależy od okoliczności. Życie jest bogatsze niż nasza wyobraźnia i nie sposób w regulaminach czy w instrukcjach strzelania przewidzieć wszystkich sytuacji. Nigdzie nie napisano, jak ma działać czołg w zatopionym tunelu metra. Nikt również nie ustalił wytycznych prowadzenia ognia artyleryjskiego z wysokich pięter.
— Razem... chyć! — komenderował ściszonym głosem młody porucznik. — Uwaga, teraz w górę, hej... raz!
Dwudziestu kanonierów jak mrówki oblepiło niewielki przedmiot.
Dźwignęli z trudem na ramiona haubiczną lufę.
— Wy ruszacie lewą, wy z prawej nogi — pokazał żołnierzom obu rzędów. — Naprzód... marsz! Raz-dwa, raz-dwa...
Niezgrabna ludzka czterdziestonoga powoli ruszyła z dziedzińca do sieni, zaczęła pełznąć w górę po schodach.
— Raz-dwa, raz-dwa — coraz wyżej słychać było głos porucznika.
Całą tę scenę obserwował dowódca haubicznej brygady. Odwrócił się słysząc kroki paru ludzi i głośny meldunek niedaleko od siebie.
— Obywatelu pułkowniku, grupa szturmowa plutonu żandarmerii gotowa do ataku.
— Ciszej tam! — zawołał artylerzysta.
— Cześć — powitał go dowódca pułku. — Czemu na moich krzyczysz?
— Żeby się nie darli. Fryce po drugiej stronie ulicy, a kanonierzy lufę windują. Spokój im potrzebny.
— Wysoko?
— Całą baterię na piąte piętro.
— Uderzymy z powietrza, z ziemi i spod ziemi.
— Nie myślałem, że będę miał stanowiska ogniowe na strychu.
— A myślałeś, że pukawki doprowadzisz pod Reichstag na jedną trzecią zasięgu haubic?
— Stamtąd go widać — pokazał artylerzysta w stronę piątego piętra — a bardziej w prawo Siegessäule i Bramę Brandenburską. Od pożarów jasno. Chcesz zobaczyć?
— Prowadź.
Kiedy weszli do sieni, zastąpił im drogę sierżant w hełmie rzucającym cień na twarz.
— Obywatelu pułkowniku, grupa szturmowa sierżanta Szawełły...
— Gotowa do ataku — dopowiedział dowódca pułku. — To wiem, ale jedenasta dawno minęła i nic. Cisza... Sanitariuszka, chodźcie tu bliżej — wypatrzył w cieniu postać Marusi. — Ten wasz chłopak zawsze taki powolny? Kto pierwszy powiedział, że kocha?
Na sekundę zapadła cisza, podkreślona bliską serią z automatu, a potem Ogoniok odpowiedziała uczciwie:
— Ja.
— No właśnie.
— Ale na nich można polegać — dodała szybko dziewczyna. — Załoga zrobi wszystko, a może nawet więcej, jeśli tylko przez wodę...
— Zobaczymy.
Ogoniok z Szawełłą cofnęli się do parterowego pokoju z zamurowanymi od strony ulicy oknami, w którym zgromadzona była grupa szturmowa.
Wszyscy z cieniami na twarzy od hełmów, z granatami za pasem.
Dwu żołnierzy z miotaczem ognia, ubranych w stalowe półpancerze i azbestowe kaptury, siedziało daleko od reszty.
— Co tak na boku? — zagadnął sierżant.
— Żeby od palaczy dalej.
W drugim kącie, obok Zubryka, Wichury i Łażewskiego, młody Szawełło przygotował wygodne miejsce, układając wałki z kanapy pod ścianą.
— Czemu tak jest? — Ogoniok zwróciła się do Konstantego, gdy tylko siedli: — Nie masz nikogo, serce boli. A kiedy masz, jeszcze bardziej.
— Bo świat zrobiony głupio — stwierdził Wichura.
— Na to serce, żeby czasem bolało — odpowiedział Konstanty.
— Która godzina? — zaniepokoiła się Ogoniok.
— Trzy na dwunastą — pospieszył z odpowiedzią Józek.
— Za piętnaście północ — uzupełnił Zubryk.
— Powinni już...
— Co powinni, to zrobią — Łażewski przerwał ostro dziewczynie, a po chwili, spojrzawszy na nią, dodał: — No, co ty? Zupełnie jak moja siostra — urwał i odwrócił głowę, bo go zabolało wspomnienie.
— Najbliższy na świecie — ocierając łzy szepnęła Marusia do Konstantego. — Jeśli cało spod ziemi wyjdzie, to do swojej wioski nie wrócę, z nim zostanę na zawsze. Żeby tylko...
— Nie ma się co nerwować — rzekł Szawełło i zmienił temat, żeby czas szybciej mijał: — Ot, my z Józkiem też do Starych Święcian nie wrócimy.
Los, jak powiadają, dziejowy. Byli na jednej granicy, a teraz na drugiej osadę trzeba brać. Jego pięć, moje pięć i jeszcze pięć za Krzyż Walecznych. Razem piętnaście hektarów pod siew, a jakby jeszcze młyn, choć i nieduży... Tylko wody takiej jak u nas i lasu, to już nigdzie na świecie nie ma.
Na klatce schodowej zatupotały buty biegnących żołnierzy. Wichura wyskoczył na rozpoznanie.
— Cześć, druciarz! — przytrzymał za ramię jednego ze szpulą kabla na plecach. — Dokąd?
— Puść — szarpnął się telefonista i zobaczywszy kapralskie belki, dodał: — Na strych ciągniemy, dla Starego.
Ruszył po schodach i dobiegł w samą porę, żeby nie dostać bury od drużynowego.
— Minuta została — mówił akurat dowódca pułku, patrząc na zegarek.
— Skomplikowane manewry udają się rzadko — westchnął lekko.
— Brygada... — pułkownik artylerzysta rozkazał do mikrofonu — załadować, zameldować.
W telefonicznej słuchawce szemrały odpowiadające mu głosy, a obok piechur mówił trzymając lornetkę przy oczach: