Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Trza by zdobyć niemiecki mundur, wziąć worek na plecy... — zaproponował Gustlik.

— A wrócisz jak? — spytał Saakaszwili. — W proszku?

— Jeśli w ogóle dojdziesz.,. — rzekł Kos.

Po chwili milczenia zabrał głos kapitan:

— Trzeba się jednak zdecydować na ryzyko. Każdy, kto przesłania sobą strzelnicę bunkra albo idzie na taran samolotem, wie, że nie wróci, a tutaj jest jednak pewna szansa, choć bardzo niewielka.

— Pójdę, pierona. Najwięcej z was udźwignę.

— Nie pójdziesz — uciął Pawłow.

— A co, kto mi zakaże? — porywczo odrzekł Jeleń, zaczynając wstawać.

— Ja dowodzę i pójdę. Saperska robota.

— Nie — energicznie wtrącił Kos, podobnie jak przed chwilą kapitan.

Spojrzał na Szarika, pogłaskał go po łbie. Pies pomrukiwał i grzebał przednią łapą, jak koń tęskniący do biegu.

Szarik naturalnie nie rozumiał, o czym dyskutowano podczas narady.

Natura nie dała mu umiejętności pojmowania mowy, lecz za to wyposażyła w węch, pozwalający odróżniać najlżejsze odcienie zapachu, i w słuch, notujący bezbłędnie zabarwienie uczuciowe każdego słowa. Od dłuższej chwili odgadywał już, że tutaj właśnie, w tej wielkiej norze, narasta zdenerwowanie najbliższych mu osób. Bardzo chciał im pomóc i coraz niecierpliwiej czekał, że Janek przetłumaczy bojowe zadanie na język zrozumiałych komend.

Dawno, dawno temu zdarzyło się coś podobnego — była noc, nikły zapach fajkowego tytoniu na dnie hełmofonu i Janek go prosił o znalezienie właściciela tego zapachu. Był długi bieg przez mrok, walka, ból rozciętej skóry, a potem ogromna radość, która go wypełniła od czubka nosa po najdłuższy włos na końcu ogona... Szarik przypomina to sobie jak przez mgłę, gdyż dziewięć miesięcy w życiu psa to mniej więcej pięć lat w przetłumaczeniu na ludzkie życie.

Tym razem jednak zadanie okazuje się prostsze. Chodzi o to, by na komendę ciągnąć dość ciężki ładunek i na komendę go rzucić, a potem szybko wracać do Janka po pochwałę. Tak myśli Szarik, idąc powoli, a w zębach, niczym wędzidło, trzyma szelki. Mocno wpierając łapy w beton, wlecze brezentowy worek sapera. Do obroży ma przywiązaną linkę. Równocześnie z szarpnięciem pada komenda:

— Stój!

Rozumie to słowo doskonale, więc zatrzymuje się, czeka.

— Połóż — równocześnie z rozkazem drga szarpnięta trzykrotnie linka.

Wilczur wypluwa szelki, zawraca i biegnie do Janka.

— Masz, masz nagrodę — Kos podaje mu na dłoni kawałek konserwowego mięsa, głaszcze i drapie za uszami. — Jeszcze raz, ale teraz bądź mądry. Będziesz?

Szczeknięcie oznacza zapewne, że tak. Szarik chętnie chwyta w zęby szelki nowego ładunku, wlecze z uporem aż do chwili, w której, już bez komendy Kosa, szarpnięcie linki sygnalizuje, że ma stanąć, a potem trzykrotne, że ma zostawić worek i wracać.

— Dobry, dobry pies — Kos potrząsnął łbem wilczura opierającego łapy na jego piersi i zdecydował: — Zaczynamy.

Zachęcony gestem sierżanta Szarik wskoczył przez wyłom do kanału, wziął w zęby szelki i spojrzał mądrymi ślepiami, jak gdyby pytał, czy już można ruszać.

— Naprzód — rozkazał Kos.

— W dobry czas — dodał kapitan.

Wszyscy czterej patrzyli w ciszy na unoszące się i niknące w wyrwie coraz to nowe kręgi sznura.

— Całego trotylu nie zdąży — rzekł Pawłow — ale tego, co potrafi przetargać, powinno wystarczyć.

Wlokąc w mroku kanału swój ładunek, Szarik początkowo słyszał jeszcze za sobą rozmowę Janka z saperem, a potem już tylko szelest brezentu po betonie. Nie przejął się, kiedy dotarł do węższego miejsca, gdyż jemu nie przeszkadzał gruby jak ramię kabel w metalowym pancerzu. Czasem tylko musiał trochę łeb w prawo odchylać.

Na początku drogi było ciemno, a potem coraz jaśniej, coraz jaskrawsze błyski zapalały się w ślepiach psa. Do kanału przenikało światło i gwar.

Nastawił uszy, zwolnił nieco. Zapach był wrogi. Wiedział jednak, że póki sznur nie drgnie, nie wolno mu stanąć ani zawrócić. Napotkał nieregularną wyrwę w ścianie, ostrożnie przez nią wyjrzał.

Cały dworzec podziemny zajęty był przez żołnierzy w hełmach. Siedzieli na ławkach, na peronie, na szynach. Niektórzy, leżąc, próbowali drzemać, ale co chwilę budziły ich ostre, skrzekliwe komendy oficerów. Jakiś oddział się zerwał i poprawiając oporządzenie, ruszył ku wyjściu.

Wiedział, że to przeciwnik. Rozumiał, że nie może się zdradzić.

Wyszczerzył bezgłośnie zęby, cofnął się pół kroku i przyległszy na dnie kanału, zaczął pełznąć przez niebezpieczny odcinek. Tak było znacznie ciężej i trudniej, ale na szczęście wyrwa się zaraz skończyła i można było wędrować dalej normalnie — na czworakach.

Teraz już bardzo szybko przyszedł sygnał — ostre szarpnięcie linki, a w chwilę petem jeszcze trzy.

Ułożywszy worek na dnie, Szarik zawrócił i pospiesznie ruszył z powrotem. Równocześnie z nim zaczęła przodem pełznąć linka, wybierana łagodnie w miarę luzowania, i to było przyjemne i wesołe. Musiał się powstrzymać od szczeniackiej chęci przydeptywania łapą i chwytania zębami.

Wrócił zgrzany, zmachany i radosny, ale to nie był koniec. Bez trudu pojął, że musi iść jeszcze raz i zrobić to samo. Poszedł więc, wrócił, lecz i tym razem Janek nie dał mu odpocząć dłużej niż kilka sekund.

— Naprzód, naprzód! — rozkazywał i prosił.

Gdyby można było uprzedzić wilczura i wytłumaczyć mu, że pracy będzie dużo, że powinien rozłożyć siły... Niestety. Nikt tego nie potrafił i Szarik w każdy rejs wkładał tyle sił, jakby to miał być ostatni. Nie umiał liczyć, a więc nie wiedział, za którym razem przytrafiła mu się paskudna przygoda.

Bardzo już zmęczony przyciągnął nowy ładunek do paru przetransportowanych poprzednio i wypluwszy szelki przyległ, ciężko dysząc.

Wysiłkiem woli dźwignął po chwili nieposłuszną głowę, z trudem zawrócił w ciasnym kanale i ruszył z powrotem.

Pełznąc, minął niebezpieczną wyrwę, podreptał dalej, ale w pewnej chwili ślepia mu zmętniały, zatoczył się, oparł o kable i zaczepił obrożą o hak.

Wybierana linka naprężyła się, ale zaraz potem poluzowała. Ten, kto trzymał jej koniec, zrozumiał, że się coś stało. Wilczur chwilę jeszcze dyszał z opuszczoną głową, ciało jego zwisało w obroży nadzianej na hak. Potem zebrał siły i zaczął podskakiwać, drapiąc przednimi łapami o beton. Nie udało się za pierwszym razem ani za dziesiątym, lecz wreszcie pasek spełznął z haka.

Kiedy jednak dotarł na start i wyskoczył z wyrwy, zawiodły go siły, podgięły się przednie łapy. Upadł, nie miał siły wstać, leżał ciężko dysząc.

— Koniec. Ile mógł, tyle zrobił — stwierdził Kos.

— Jeszcze raz — odrzekł saper. — Musi przecież zanieść zapalnik.

— Niech odpocznie — poprosi! Janek patrząc na psa.

— Ryzyko. Chodzi coraz wolniej, ostatnie dwa razy przystawał — kapitan zerknął na zegarek. — Zgodnie z umową, jeśli nas nie usłyszą do północy, to i tak ruszą do ataku. Wielu dobrych żołnierzy zginie na parę godzin przed końcem, nie dożyje zwycięstwa.

— Na człowieka sposobów wiele — filozoficznie zauważył Saakaszwili.

— Można groźbą, można prośbą. Można po komsomolskiej, po partyjnej linii, można naukowo i uczuciowo, ale jak sobace przetłumaczyć?

Kapitan cały czas patrzył na zegarek, a Kos na przemian na cyferblat i na twarz Pawłowa.

— Wolałbym na własnych plecach... Już teraz musi?

Saper kiwnął głową i zważywszy w rękach niewielki podłużny przedmiot, wyjaśnił:

— Chemiczny. Obrotem śruby nakłuwa się zbiornik, kwas zaczyna wyciekać kroplami, stopniowo przeżera metalową płytkę dzielącą dwa detonujące płyny. Dla pewności wsunąłem obok dwie laski trotylu.

— Cholera niech to weźmie — zaklął Janek i rozgniewany, że raz jeszcze musi wysłać śmiertelnie zmęczone zwierzę, wymówił ostro jego imię:

— Szarik!

Wilczur leżał nieruchomo.

— Szarik!

Uchylił oko, poruszył łapą i usprawiedliwiająco zaskomlał.

— Pierona, jo na to nie chcę patrzeć — mruknął Gustlik.

Odszedł w stronę czołgu, a za nim ze spuszczoną głową Saakaszwili.

188
{"b":"759768","o":1}