Zaabsorbowany obserwacją wnętrza, Kos machinalnie odpowiedział:
— Porucznik.
— Kto? — spytał Ślązak wytrzeszczając oczy i ocierając pot z czoła.
— Pawłow... Przepraszam — Kos położył mu rękę na ramieniu. — Podobny ten saper, może nawet nie tylko z twarzy.
Usłyszeli szelest i ciężki oddech zmęczonego człowieka. W chwilę później wypełznął kapitan. Nie mówiąc ani słowa, oparł się plecami o betonową ścianę i siadł zmordowany.
— Pierwsza porcja założona? — spytał Kos.
Zamiast odpowiedzi oficer pociągnął za szelki i z otworu wysunął się podłużny brezentowy worek z trotylem.
— Przełazu nie ma — domyślił się Gustlik.
Pawłow kiwnął głową, otarł twarz rękawem.
— Załoga! — wezwał Janek.
Obaj podbiegli natychmiast i Saakaszwili zameldował:
— Okręt podwodny „Rudy” gotów do działań naziemnych.
— Podziemnych — poprawił Gustlik ponuro.
— Staniesz na warcie — rozkazał Kos Czereśniakowi. — W tym miejscu...
— Wiem. Przy zwrotnicy, gdzie się te jamy w dwie strony rozchodzą, gdzie z plutonowym chodziłem.
Wziął dwa zapasowe magazynki od Gruzina, wetknął je za cholewę, gdzie miał już po jednym swoim, i ruszył w ciemność.
Trochę mu było żal, że został na wartę posłany akurat w takiej chwili, ale jasne, że ktoś powinien ubezpieczać. Może nawet i dobrze, że na niego padło, bo z twarzy sierżanta Kosa wyczytał niedobre. Coś się nie udało, radzić będą i mało by im się przydał. W polu — co innego, a tutaj w tych ogromnych piwnicach, które ludzie jak krety wyryli pod ziemią, czuł się nieswojo.
Pomyśleć tylko, że ponad głową domy pobudowane i że to wszystko mogłoby się zawalić...
Stanąwszy na warcie koło zwrotnicy szybko się znudził. Poziewując liczył guziki munduru i owalne otwory w osłonie lufy. Zaczął nawet dłubać przy szynach, a wreszcie, dobywszy z kieszeni francuski klucz, odkręcił sporą mutrę, zważył w ręku i schował — tak na oko wyglądało, że w sam raz do wozu.
Tylko patrzeć, jak wojna się skończy i można będzie do roboty wrócić.
Ojciec dobrze pomyślał, że jak już trzeba wojować, to lepiej, żeby z mądrymi i dobrymi ludźmi, jak na ten przykład sierżant Kos, jak Gustlik i Grześ. Takim to i ze swego oddać nie żal. A jeszcze lepiej, jakby jaka rzecz się trafiła piękna wśród wojennej zdobyczy, a w gospodarce niepotrzebna. Miło się własnej załodze przysłużyć i warto w takiej sprawie drogi nałożyć, a może nawet i głowy nadstawić...
Przed sobą miał rozjazd i dwa tunele. W jednym, zagiętym łukiem na lewo, widać było w oddali mdłe światła, czasem udawało się spostrzec sylwetkę człowieka chodzącego po torach. Dobiegał gwar podobny do szumu rozbudzonego ula. Czasami można było usłyszeć przytłumione huki — echo wybuchów z powierzchni ziemi — albo bliższy, ostrzejszy terkot serii z broni maszynowej.
Tunel wiodący na wprost był mroczny, ale nagle błysnęło w nim światło, zakołysała się latarka ręczna. Czereśniak szybko przypadł do ziemi i osłonięty wajchą znieruchomiał z pepeszą gotową do strzału.
Światło było coraz bliższe, słyszał już chrzęst kilku par butów. Jeszcze chwila i zobaczył kolumienkę sześciu Niemców, schylonych pod ciężkimi wypchanymi plecakami, którzy maszerowali za podoficerem. Doszedłszy do rozwidlenia skręcili w stronę stacji. Tomasz w rozkołysanym świetle latarki dostrzegł wyraźnie, że niosą żywność: brązowiały bochenki chleba pod pachami, z nadprutego plecaka wystawały kiełbasy i puszki konserw. Poprzez smród smarów i metalu idący od toru zapachniało nawet czymś wędzonym — rybą czy mięsem.
Kiedy drużyna aprowizacyjna oddaliła się na przyzwoitą odległość, Czereśniak wstał. Rad był, że nie musiał strzelać do ludzi niosących pożywienie. Zresztą to pewno ku lepszemu się obróci, bo nam przecież zależy, żeby przed czasem nikt nie wiedział, że tu ktoś obcy się zakradł. Stał jeszcze chwilę na miejscu, ale myśl, skąd tamci wzięli tyle dobra, nie dawała mu spokoju. Coraz częściej przełykał ślinę, grdyka chodziła mu w dół i w górę.
Wyjął z kieszeni owinięty w chustkę suchar, nadgryzł i żuł powoli, żeby na dłużej starczyło. W parę sekund potem schował jednak kromkę i kocim, miękkim krokiem ruszył w głąb tunelu prowadzącego na wprost.
Nie musiał nawet iść daleko. Sto metrów od rozjazdu przesłaniały tunel jakieś grube szmaty pozawieszane u sufitu, a za nimi mrok gęstniał jakby przed świtem. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i zobaczył na lewej ścianie potężne drzwi stalowe, rozsunięte nieco na rolkach. Za nimi czerniała gruba krata. Zza kraty sączyło się mętne światło żarówek, ledwo rozżarzonych przez wyczerpane akumulatory.
Światła wystarczało jednak, by spostrzec wartownika, przygarbionego żołnierza z bagnetem na karabinie, który spacerował rytmicznie dwadzieścia kroków w jedną i dwadzieścia w drugą stronę. Nad wejściem do składu szarzał napis z wielkich białych liter. Tomasz próbował przeczytać, ale szybko zrezygnował z tego nieproduktywnego zajęcia. Naprzeciw napisu stała na torze drezyna, niewielka platforma z ręcznym napędem, na której kiedyś wożono zapewne części zapasowe do remontu torów czy przewodów elektrycznych.
Wartownik, doszedłszy końca swej drogi, zawrócił. Za jego plecami oderwał się od ściany tunelu bezszelestny cień, przemknął bliżej i znikł w mroku niszy, jednej z tych, które co kilkanaście metrów rozmieszczone były wzdłuż toru.
Tak stało się raz i drugi, a za trzecim Czereśniak postanowił pokonać resztę odległości. Przygięty, sprężony jak ryś do skoku pędził wielkimi susami. Na swe nieszczęście potrącił kawał blachy i spłoszony wartownik odwrócił się wcześniej, tuż za smugą światła padającego ze składu.
Brakło mu czasu, by podnieść karabin do strzału, ale znając wojskowe rzemiosło przysiadł w postawie szermierczej, sprężył mięśnie i wyprowadził pchnięcie z wypadem. Czereśniak ledwo przyhamował i odskoczył. Ostrze bagnetu minęło jego brzuch o centymetry.
Ułamek sekundy patrzyli na siebie. Tomasz nie chciał strzelać, a z automatem w ręku niewiele mógł zdziałać. Użył prostego fortelu: spojrzawszy za plecy wartownika, kiwnął głową i zrobił ruch, jakby drugiemu wskazywał, że ma atakować od tyłu.
Niemiec ćwierćobrotem osłonił sobie plecy stalowymi drzwiami, zerknął do tyłu i w tym momencie Czereśniak, odbiwszy w bok lufę karabinu, skoczył do zwarcia. Przechwyciwszy oburącz pepeszę, uderzył zamkiem. Wartownik padł na wznak, głową w cień.
Tomasz rozejrzał się, nasłuchiwał — cisza. Podszedł do kraty i spytał, ukryty jeszcze za stalową blachą drzwi:
— Jest tam kto?
Cisza. Obejrzał wielką kłódkę i podrapał się w głowę — ani otworzyć, ani rozbić. Wsunął rękę i obmacał zamocowanie skobli. Palcami odczytywał kształt jednej nakrętki, drugiej. Druga była z koronką i szpilką, ale to go nie speszyło. Przy pomocy noża odgiął i wyciągnął zatyczkę, a potem dopasował swój francuski klucz do nakrętki, chwycił i cierpliwie począł odkręcać, wciąż uśmiechając się do siebie i popatrując w obie strony.
Wyglądało na to, że jak się szybko uwinie, to będzie mógł zrobić prezent załodze. Sierżant Kos to może tak bardzo się nie ucieszy, ale Gustlik na pewno.
Kiedy Tomasz, wetknąwszy za cholewę dwa zapasowe magazynki do pistoletu maszynowego, ruszył w stronę rozjazdu, Kos zerknął na zegarek kapitana i zaproponował:
— Siadajcie, będziemy radzić.
Ulokował się na podkładzie naprzeciw Pawłowa. Grigorij i Gustlik przycupnęli na skrzynce po trotylu. Szarik przysiadł obok dowódcy, szczeknął krótko.
— Tak, naturalnie, ty też — zgodził się sierżant.
Pies przysunął mordę do jego ucha, pomrukiwał i powarkiwał cichutko, jakby tłumaczył rzecz skomplikowaną, a ważną.
— Czekaj, no czekaj, dzwońcu. Zaraz się wszystko wyjaśni.
Janek potrząsnął głową, zaświdrował palcem w uchu, bo go załaskotało od tych psich szeptów, i zwrócił się do sapera:
— Jak daleko stąd do miejsca, gdzie trzeba założyć minę? Choćby mniej więcej...
— Dokładnie: trzysta czterdzieści metrów. Można odczytać z sygnałów przeznaczonych dla maszynistów podjeżdżających do stacji.