Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Stop — usłyszeli komendę Kosa.

„Rudy” zatrzymał się posłusznie. Miał jeszcze końce gąsienic w wodzie, ale cały stał już na brzegu, na zmoczonych falą podkładach.

Teraz wiele rzeczy poczęło się dziać jednocześnie i bez rozkazów, ale wedle z góry ustalonego planu. Gustlik hełmem osłonił światło reflektora od przodu, by nie było widoczne zbyt daleko. Garścią pakuł starł smar z czołowego włazu, paroma szarpnięciami zerwał taśmę izolacyjną.

— Otwieraj.

Dla poparcia słów stuknął kolbą w pancerz, a kiedy właz odskoczył, gwizdnął cicho na psa. Razem z Szarikiem wybiegli w mrok tunelu, a za nimi, trochę spóźniony, popędził wielkimi susami Tomasz.

Janek z Grigorijem zrzucili rurę wentylacyjną wygiętą uderzeniem o strop, pozdejmowali kaptury z luf karabinów i armaty. Garściami pakuł ocierali tłustą izolację. Kończyli akurat i Kos niechętnie pomyślał, że jeszcze trzeba oczyścić właz awaryjny, kiedy ze zdziwieniem spostrzegł, że Pawłow wypełza spod czołgu.

— Obywatelu kapitanie, nie trzeba było ruszać. Tam najbrudniejsza robota — rzekł z uznaniem w głosie.

— No to pomóżcie przy czystej. Wygrużajcie, jak leci, a ja będę układał.

Janek wszedł do czołgu, dźwigał skrzynie i worki na krawędź przedniego włazu. Saakaszwili odbierał, robił parę kroków i podawał saperowi, który układał je w sporej niszy ściennej, segregując po swojemu.

Gdzieś w głębi tunelu zgrzytnęła potrącona blacha. Grigorij mocniej przysłonił światło, wysunął lufę pistoletu maszynowego ku przodowi i cofnąwszy się za gąsienicę patrzył uważnie. Najpierw pojawił się bezszelestnie Szarik, potem usłyszeli pospieszny tupot biegnącego.

— To ja — nawoływał cicho Tomasz i przystanąwszy, zameldował półgłosem: — Do rozjazdu nikogo, a potem w lewo, dalej ze sto sążni, Niemców jak mrówków. Plutonowy powiedział, że dopilnuje i że można pracować spokojnie.

— No to łap.

Saakaszwili podał mu kolejną skrzynkę i pewien czas linia wyładowujących pracowała rytmicznie w milczeniu. Potem mała przerwa, jeszcze dwie skrzynki i Kos, wychylony przez właz, zawiadomił: — Koniec.

Wszyscy trzej podeszli do kapitana, który świecąc sobie latarką liczył przedmioty, poszeptywał i na koniec powiedział głośno:

— Poriadok. Tank gotów?

Saakaszwili z Tomaszem bez słowa wrócili do czołgu, lecz Kos, zamiast odpowiedzieć na pytanie, wyjaśnił:

— W naszej załodze taki zwyczaj, że wszyscy znają całe zadanie.

Prawdę mówiąc, czuł się urażony. To on przecież poddał dowódcy pułku tę myśl, by zaatakować spod ziemi, i w dyskusji przekonywał pułkownika o zaletach rachunku nieprawdopodobieństwa, jak oficer ochrzcił jego argumenty. Potem, gdy załoga wypoczywała, inni opracowali plan szczegółowy i nikt go z nim nie zaznajomił.

Pawłow upychał po kieszeniach kostki trotylu, a potem, prostując się, spojrzał uważnie na sierżanta.

— Chodźmy.

Zrobili kilkanaście kroków do przodu i kapitan zaczął opukiwać ściany — na wysokości metra od ziemi beton odpowiedział głucho, sygnalizując pustkę.

Promień latarki prześliznął się po chropawej powierzchni, odnalazł szczerbę.

Kiedyś zrobiono tu otwór, potem zalano cementem, ale plomba sczerniała i spróchniała po brzegach.

— Stuknij.

Janek uderzył kolbą lekko, potem mocniej i kawał pociemniałego betonu wpadł do środka, odsłaniając owalny otwór. Pawłow poświecił do wnętrza, potem oddał latarkę Kosowi.

— Trzymaj.

W rękach sapera trotylowe kostki zgrabnie połączyły się jedna z drugą, zniknęła między nimi spłonka z ciemnym wąsem prochowego lontu. Kapitan zrobił zgrabne, skośne nacięcie. Błysnął płomień benzynowej maszynki, osadzonej w łusce naboju rusznicy przeciwpancerej. Zasyczała ścieżka prochowa wydmuchując wąską strużkę siwego dymu.

— Szarik, do nogi — rozkazał Kos.

Chciał biec, ale zrobiwszy dwa szybkie kroki zwolnił, gdyż spostrzegł, że kapitan idzie zupełnie spokojnie.

— Piętnaście sekund to kupa czasu — rzekł saper, a kiedy doszli do czołgu i stanęli pod osłoną pancerza, dodał głośniej: —Nie wychylać się.

Minęła jeszcze chwila, potem oślepił ich błysk, sypnęło ostrym gradem betonowych odłamków.

— Chodźcie.

Kapitan podprowadził czołgistów do wyrwy w ścianie pachnącej jeszcze trotylem i dymiącej kurzem.

— Wasz dowódca przypomniał, że nie wyjaśniłem całości zadania — rzekł spokojnie i niczym nauczyciel przy tablicy zaczął tłumaczyć: — Równolegle do tunelu biegnie kanał elektrycznych kabli. Można się nim przedostać i założyć ładunek. Silna eksplozja na tamtym końcu stacji i jednoczesny atak czołgu z tej strony powinny wykurzyć załogę. Jasne?

— Jasne — odpowiedział Saakaszwili z zadumanym uśmiechem, bo zdawało mu się przez chwilę, że znowu są w komplecie — cała stara załoga.

Czereśniak kiwnął głową, że rozumie, i zaraz zapytał:

— Kto ma ten trotyl przenosić?

— Ja. Saperska robota — uśmiechnął się Pawłow.

— A jeśli... — zaczął Kos.

— Tak czy inaczej piechurzy pójdą do ataku o północy, więc i my musimy. Co jeszcze?

Janek spojrzał po twarzach swych podwładnych, chwilę wahał się, ale zrezygnował z dalszych pytań.

— Sprawdzę czołg — powiedział salutując.

Za nim ruszył Saakaszwili, a o dwa kroki w tyle — Tomasz.

Kapitan, zostawszy sam, zaczął pracować spokojnie i szybko, bez jednego niepotrzebnego ruchu. Do wąskiego brezentowego worka z długimi szelkami władował materiał wybuchowy. Pętlę na końcu zwoju cienkiej liny zamocował do wygiętego prętu zbrojenia.

Potem wśliznął się zręcznie przez wyłom i z końcówką sznura przywiązaną z tyłu do pasa, z szelkami ładunku na ramionach zaczął pełznąć, wlokąc za sobą podłużny wór. Kanał był prostokątny, dość wysoki, lecz wąski, i posuwanie się w nim wymagało dużej fizycznej sprawności.

Przeszkadzały kable ułożone na hakach wbitych w ścianę.

Saakaszwili od czołgu widział sapera niknącego w betonowej ścianie, miał ochotę zobaczyć z bliska, jak on tam daje sobie radę.

— Poświeć! — zawołał Janek z wnętrza wozu, otwierając zamek działa i pochylając głowę.

Latarka w ręku Grigorija poruszyła się i spirala bruzd we wnętrzu lufy lekko zawirowała. Na ściankach ani śladu jakichkolwiek zanieczyszczeń. Kos trzasnął zamkiem i rzekł:

— Fajerant. Jakby trzeba, możemy zaczynać.

— Czas jeszcze — Saakaszwili spojrzał na zegar świecący z deski przyrządów. — Poluzujemy z Tomaszem gąsienice, bo na tych podkładach...

— Dobra. Zaraz wracam.

Janek podbiegł do wyrwy w murze. Patrzył, jak w równym, niespiesznym tempie odwija się linka z leżącego na ziemi kręgu. Sznur wpełzał w głąb, lecz nagle się zatrzymał. Kos czekał chwilę, zaglądał do wnętrza, ale widać było tylko niewyraźny i daleki błysk żółtawego światła.

— Utknął czy jak? — szepnął sam do siebie.

Wśliznął się do otworu, przymierzył i stwierdziwszy, że można pełznąć kanałem, wrócił na zewnątrz bardziej niespokojny niż przed chwilą. Być może przewody wychodzą przed stacją na zewnątrz albo Niemcy zrobili zasadzkę...

Nie, zasadzki nie było, lecz po prostu Pawłow dotarł do miejsca, w którym z zewnątrz przez nawiercony w betonie otwór wchodził nowy gruby kabel w metalowej osłonie. Zawieszony w połowie wysokości przewęził światło kanału tak bardzo, że nie było mowy, by człowiek mógł się przecisnąć. Spróbował, czy nie można zrzucić go z haków, ale po chwili dał spokój — trzeba by było nożycami do drutów przecinać mocowanie i na każde dziesięć metrów drogi tracić co najmniej kwadrans. Pracując w tym tempie, zakończyć mógł robotę nie o północy, lecz na południe.

Pogwizdując przez zęby piosenkę o Dnieprze, saper chwilę się zastanawiał. Potem akrobatycznymi ruchami począł zmieniać położenie ciała, przekręcał się głową w przeciwną stronę, by łatwiej było wracać.

Tymczasem do Kosa stojącego przy otworze podszedł Gustlik szybkimi, skradającymi się krokami.

— Idą Niemcy w tę stronę? — spytał niespokojnie Janek.

— Nie — odpowiedział szeptem — ale za ścianą cosik chroboce i gwizda.

186
{"b":"759768","o":1}