— Z przodu wartownik, z tyłu siatka — wyjaśniła dziewczyna, wyciągając z kąta przedpokoju ogrodnicze szczypce.
Ślązak wziął je do ręki, spróbował i za Wichurą powtórzył:
— Innego wyjścia nie ma. Trzeba pożyczyć.
W równych rzędach stały obok siebie wielkie ciężarówki, zgrabne półtoratonówki i krępe przysadziste łaziki. Jeden z nich, bez widocznego powodu, ruszył po cichutku, wytoczył się przez dziurę w siatce na parkowy trawnik, z trawnika na alejkę i przystanął koło kępy gęstych krzaków.
Z cienia wyskoczył Wichura, błyskawicznie załadował trzy walizy i kufer, wcisnął między nie Honoratę, a sam siadł przy kierownicy i skomenderował półgłosem:
— Pierwszy bieg.
Łazik posłusznie ruszył, pchany niewidzialną siłą nabrał szybkości, wyjechał na ulicę, skręcił za węgieł i dopiero tam zza wozu wyszedł zziajany Gustlik.
— Starczy. Dasz radę zapalić? — spytał zmęczonym głosem i siadł obok kierowcy.
— Kluczyk pasuje — ucieszył się Wichura.
Silnik zaskoczył natychmiast. Ruszyli i nabierając pędu wyjechali na szosę. Z tyłu za nimi strzeliła w niebo pożegnalna rakieta obergefrajtra Kugla.
— Poczciwe Niemczysko — stwierdził Franek.
— Ale my niepoczciwi — ze złością mruknął Gustlik. — Pierona, żeby u swoich kraść!
— Pożyczać — poprawił go Wichura.
Wyjechali spomiędzy domów i na szosie wysadzanej owocowymi drzewami pojaśniało od blasku księżyca.
— Coś ciśnie — stwierdził Ślązak.
Uniósł się, dźwignął do góry siedzenie i wydobył spod niego tablicę rejestracyjną.
— Podziwej się, Wichura, chyba nasza...
— Fakt — stwierdził kapral.
Zjechał na pobocze, zahamował i wyskoczywszy oglądał maskę.
— Chodź tutaj — zawołał Gustlika. — Patrz — pokazał mu wgniecenie na zderzaku, które zarobili trzasnąwszy w słupek zaraz za skrzyżowaniem. — Własny wóz nam się trafiło pożyczyć.
— To ci pierońska historia — zdziwił się Jeleń siadając do łazika i szczelniej otulił kocem śpiącą słodko Honoratę.
— Co tu dziwnego? — wzruszył ramionami Wichura, wrzucając pierwszy bieg. — Normalnie, jak to między sąsiadami — filozofował. — W sumie na jedno wychodzi: ile było samochodów u nas i u nich, tyle jest.
Ciągnęli coraz ostrzej pustą szosą, żeby zdążyć przed wymarszem armii na południe, na ziemie nad Nysą Łużycką, które znowu znalazły się u kresów Rzeczypospolitej.
66. Ostatnia kula
Wrócili z Honoratą na czas. Początkowo zdawało się nawet, że nikt nie zauważył rajdu po Gustlikową narzeczoną, ale kiedy jednostki pancerne w ślad za piechotą ruszały na Łużyce, to generał przytrzymał załogę „Rudego” na miejscu.
— Zostaniecie tu jeszcze dwa, trzy dni. W tym czasie, podporuczniku Kos, załatwicie sprawy formalne związane z życiem osobistym załogi.
— My może... — zaczął Kos.
— Ani słowa — uciął generał. — Chcę mieć czołg, a nie oddział towarzystwa turystycznego czy domek jednorodzinny na gąsienicach.
Wichurze za karę odebrałem samochód. Pojedzie z wami jako kaemista i pomocnik u Saakaszwilego.
— I tak jedno miejsce wolne, bo Tomasz nie wrócił.
— Nie szkodzi. Pojedziecie we czterech. Czereśniakowi zastępca dowódcy armii dał w Warszawie urlop dwutygodniowy celem odwiedzenia rodziny w Studziankach. Wróci wprost na Łużyce.
— Sprytny ten Tomasz jak lis — mruknął Gustlik zaraz po odejściu dowódcy i z uznaniem pokiwał głową.
— A tyś chytry jak mucha — mruknął Janek. — Do jesieni będziemy po urzędach chodzić, nim Honorata żołnierzem zostanie.
Sprawy formalne były rzeczywiście żmudne, gdyż wszelkiej maści pisarzom sztabowym zupełnie się po wojnie we łbach przewróciło i trzeba ich było mocno do muru przyciskać, by chcieli wypisywać papierki. Chodzili załatwiać całą ekipą i tam gdzie nie pomagał oficerski stopień Janka, ani prośba Grigorija, to Gustlik chwytał opornego za rękę i ściskając mówił powoli:
— Jakbyście nam to napisali, tobym był rad.
Dopiero pod koniec trzeciego dnia Honorata została zmobilizowana i jako szeregowiec batalionu sanitarnego przydzielona do pomocy siostrze Ogoniok, która rządziła oddziałem armijnego szpitala polowego. Kiedy odwieźli nową sanitariuszkę na miejsce, Marusia, korzystając z okazji, słowo po słowie wyjaśniła Jankowi sens swego listu i na zakończenie dodała:
— Wszystko trzeba by od początku zaczynać, a tymczasem rozdzieliłyby nas kilometry, dni i miesiące, a może nawet lata...
Póty prosili wszyscy trzej (Wichura pilnował wozu), póki Lidka nie zgodziła się podejść do okna. Stojąc ukryta za framugą powiedziała:
— Jestem tu... Dzień dobry.
— Zdrowiej szybko — pierwszy odezwał się Janek — i wracaj do nas.
Dziękuję ci, Lidka.
— Jakbyś chciała, to nawet w wozie jest miejsce, bo Tomek na urlopie — dodał Gustlik.
Grigorij nic nie powiedział, choć usta nawet otwierał i wąs gładził.
Machnął tylko ręką i twarz odwrócił, bo mu było smutno. Niełatwo mówić do pustego okna, zwłaszcza wówczas, gdy ma się dużo ważnych rzeczy do powiedzenia.
Dopiero kiedy odchodzili i Grześ się odwrócił, mignęła mu za szybą szczupła twarz i biała chusteczka na głowie. Nie dał po sobie poznać, że cokolwiek zobaczył, bojąc się, że dziewczynie mogłoby być przykro.
Na czwarty dzień ruszyli skoro świt, chcieli bowiem na nocleg stanąć u kapitana Pawłowa, w mieście, którego został komendantem. W południe, nie zatrzymując się, przegryźli chleba z konserwami i pruli dalej, luzując co pewien czas Saakaszwilego przy drążkach sterowych, żeby mógł gnaty rozprostować.
— Iwan nam tako wieczerza zrychtuje, jakiej my już dawno nie jedli — zapewniał Gustlik.
— Obiecał mi pokazać, jak się na suwaku liczy — wspomniał Janek.
„Rudy” gnał rozsłonecznioną szosą, wysadzaną po bokach owocowymi drzewami. Prócz Grigorija, który znowu prowadził maszynę, wszyscy siedzieli na wieży wypatrując niecierpliwie.
— Za tą górką — powiedział wreszcie Kos spojrzawszy na mapę.
Wyjechali na płaskie siodło i w dole, nie dalej niż pół kilometra, zobaczyli nad rzeką miasteczko łużyckie. Ciemną czerwienią świeciły jego strome dachy, połyskiwały kopuły kościołów, wieża zegarowa ratusza złotawą iglicą kłuła niebo. Nad samą rzeką widać było porośnięte zielenią ruiny starego zamku, a obok nich szerokie bastiony dziewiętnastowiecznego fortu.
Wszystko to barwiło majowe słonko, sady prześwitywały między domami przedmieścia i obrazek nadawałby się do fotografii z napisem: „Pamiątka znad Nysy”, gdyby nie ludzie, którzy wypełzali z wylotowych ulic niczym mrówki z płonącego domu. Ci, którzy mogli iść, uciekli widocznie wcześniej, a teraz wlekli się starzy, kuśtykały kaleki, wnuk pchał na wózku sparaliżowaną babkę. Kierowali tym ruchem radzieccy piechurzy, pomagali co słabszym ładować się na ciężarówki i odwozili ku zachodowi.
Czołgiści spojrzeli po sobie, nie rozumiejąc.
— Ki diabeł? — zamruczał Wichura.
— Pogłupieli czy co? — burknął Gustlik.
Kiedy podjechali bliżej, Kos zauważył Pawłowa w grupie kierującej tą dziwną ewakuacją.
— Zaraz się dowiemy — powiedział. — Zatrzymaj — dał rozkaz mechanikowi i stojąc obok wieży zawołał z daleka: — Towariszcz kapitan!
Iwan odwrócił się i osłaniając od słońca oczy patrzył zdziwiony na czołg.
Janek zeskoczył i podbiegł na spotkanie z wyciągniętymi rękami.
— My k wam w gosti. Nie poznajecie?
— Nie wo wremia — z zakłopotaniem odpowiedział saper. — Gorod ewakuirujem.
— Dlaczego?
— Składy materiałów wybuchowych w forcie zostały zaminowane — pokazał na miasto. — Wszystko wyleci w powietrze.
— Kiedy? Dlaczego?
— Chodź ze mną, to się dowiesz — ruszył pierwszy. — Nasza kontrrazwiedka złapała właśnie tego, co minował.
— Rządź tu, Gustlik — zawołał Kos w stronę czołgu. — Zaraz wrócę.
— Tak jest.
Jeden z regulujących piechurów dostrzegł „Rudego”, podbiegł na krawędź rowu i wymachując czerwoną chorągiewką, krzyczał do Jelenia: