— Nazad. Kak dołbaniot, to się gąsienicami nakryjesz.
— Nie drzyj się, synku, bo ochrypniesz — ryknął mu w odpowiedzi Ślązak.
Pawłow i Kos zeszli z szosy koło niewielkiego betonowego mostku na skarpę pokrytą okopami i rowami łącznikowymi. Kilka kroków dalej zeskoczyli na dno transzei, szli gęsiego, pospiesznie omijając ostre zakręty, i wreszcie za trzecim Janek zderzył się prawie z wartownikiem.
— Stoj! — rozkazał żołnierz.
— Ja komiendant goroda — przecisnął się Pawłow do przodu.
— Prochaditie.
Jeszcze jeden zakręt, a potem okop się rozszerzył i zobaczyli radzieckiego pułkownika, który pokrzykiwał w słuchawkę:
— Powtariaju, ani jednego żołnierza nie puszczaj poza wyznaczoną granicę. Wojna kończyłaś’ i nie masz prawa pchać ludzi na pewną śmierć dla uratowania paru kalek. Kraw spadnie na tego drania, co zaminował.
Rzucił słuchawkę i przywitał Pawłowa.
— Zdrastwuj komiendant. Kak dieła?
— Ewakuacja się kończy. Teraz jeszcze pójdę do fortu i poszukam.
— Kto z tobą?
— Podporucznik Kos — przedstawił się Janek.
— Drug z polskiej armii. My razem w Berlinie wojowali.
— Ty sam szukać pójdziesz?
— Ja przecież saper.
— Nie pchaj głowy pod topór. Saper czy nie saper — nie twoja sprawa.
Co z tego, że jeszcze dwóch, trzech Niemców wyprowadzisz, jeśli oni skazali na śmierć swój sobstwiennyj gorod.
— Ja właśnie nie po trzech chcę iść, ale po miasto. Gdyby się udało znaleźć detonator...
— Za mało czasu. Drań twierdzi, że o szóstej będzie po wszystkim.
Sądzę, że nikt lepiej od niego nie zna tej sprawy — wskazał na jeńca.
W kącie okopu stał major z czarnymi saperskimi wyłogami, z zawziętą twarzą fanatyka. Prawą ręką w skórzanej rękawiczce podtrzymywał lewą dłoń omotaną bandażem.
— Niczego więcej nie powie — dodał pułkownik — poza tym, czym nas już parę razy uraczył: „Po śmierci Führera niech ginie cały świat”.
— Wiedziałem... — rzekł w zadumie Pawłow. — Wiedziałem, że stary fort jest wypełniony setkami ton materiałów wybuchowych, ale skąd wziąć transport i ładowaczy, żeby wywozić. Życie trzeba było ludziom organizować...
— Ty życie, a on śmierć. Zabił wartownika, wkradł się do podziemi i gdzieś tam założył detonator albo może tylko uruchomił mechanizm zegarowy, założony, kiedy tu jeszcze hitlerowcy rządzili... Kiedyśmy go brali, postrzelił starszynę gwardii i stary żołnierz do domu bez nogi wróci, choć całą wojnę przemaszerował szczęśliwie...
— Pójdę — postanowił Iwan.
— Pojedziemy — wtrącił Janek. — Raz, że szybciej, dwa, że pod pancerzem bezpieczniej, i trzy, że szukać pomogę.
— Pozwólcie działać — poprosił kapitan.
Kos również stanął na baczność.
Pułkownik spojrzał na zegarek, który wskazywał czwartą czterdzieści trzy, i chwilę pomyślawszy, odrzekł:
— Nie mam prawa zakazać.
Niemiecki saper rozumiał widocznie toczoną w jego obecności rozmowę, a może domyślił się jej treści, gdyż nagle zaśmiał się kpiąco.
— Blitztod das ist ein guter Tod — rzekł drewnianym, przyciszonym głosem.
— Masz rację, że śmierć błyskawiczna to dobra śmierć — mruknął Kos i podchodząc do niego uniósł rękę.
Zdawało się, że chce uderzyć, ale czołgista tylko zerwał z głowy Niemca furażerkę.
— Nie kracz — powiedział krótko.
Wichura rozglądał się z wysokości czołgu i mówił do Gustlika:
— Nie w porę myśmy tu przyjechali. Póki co, trzeba by w drugą stronę obrócić dyszel — wskazał na działo.
— Siedź, póki co.
Saakaszwili zdążył już wywiad przeprowadzić z tym, co na nich krzyczał, i wróciwszy oświadczył:
— Podminowane wszystko i miasto wyleci w powietrze. Pora wiać. Gdzie Janek polazł?
Jeleń nie odpowiadał, głaskał po łbie Szarika i rozglądał się wokół.
— Wysłałeś? — zagadnął nagle Grigorij Wichurę.
— Co?
— List. Do Hani i Ani, żeby przyjechały — przypominał natarczywie.
— Wysłałem i dostałem z powrotem — flegmatycznie odpowiedział Franek, wyciągnął z kieszeni kopertę i przeczytał Gruzinowi dopisek poczty:
— Adresatki nieznane.
— Jak to nieznane? — zdziwił się Grześ.
— Tobie znane, a poczcie nie — mruknął Gustlik. — Może gdzie wyjechały, może je kto ukradł — tłumaczył, lecz dostrzegłszy nadchodzącego z Pawłowem Janka przerwał i uprzedził załogę: — Pozór, nasz komandir wraco.
Wychyleni z włazów salutowali z uśmiechem kapitanowi.
— Z wozu — niespodziewanie rozkazał Kos.
Posłuchał go tylko Szarik i tańczył dookoła, bardzo ucieszony szybkim powrotem swego pana.
— Spokój — rozkazał Janek i zdziwiony dodał: — Nie słyszeliście?
Powiedziałem: z wozu. Sam poprowadzę.
— Nie wolno przekazywać maszyny. Mów dokąd — odrzekł Saakaszwili, sadowiąc się wygodniej przy dźwigniach. — Jak ci za ciasno, to możesz wyrzucić strzelca kaemu albo celowniczego.
— Grześ! — ostrzegawczo mruknął Jeleń.
— Co?
— Mom cię gdzieś — dociął Ślązak włażąc do wnętrza wieży.
— Chodzi o to — mówił Kos podniesionym tonem — żeby znaleźć detonator i unieszkodliwić. Cała załoga niepotrzebna, nie ma sensu powiększać ryzyka.
— Czterech prędzej znajdzie jak dwóch — upierał się Jeleń.
— Jak to czterech? Pięciu — rozzłościł się Wichura. — W Berlinie zostałem i do dziś, jak wspomnę, to męczy mnie czkawka.
— Tam ci przejdzie — zakpił Jeleń.
Kos wskoczył na wieżę, wdziewał hełmofon.
— Silnik w ruch — rozkazał i prawie jednocześnie zaczęły dudnić cylindry. — Szarik!
Pies wskoczył mechanikowi na kolana i wpełznął do swego kąta, gdzie leżała wygodna poduszka, haftowana w motyle i kwiaty.
— Wolne miejsce Tomasza — wyjaśnił Janek, pomagając wejść Pawłowowi.
— Normalnie, załoga — dorzucił Gustlik.
Czołg ruszył po lekkiej pochyłości szosy, rozpędzał się szybko. Po chwili gnali pełną mocą, skośnie przecięli podmiejski ugór, stratowali sad i nie zmniejszając pędu wjechali na ulicę. Ostrzej grzmiał tu czołgowy silnik, jazgotały gąsienice po kamiennej kostce. Dudniło echo odbite od pustych ulic, od porzuconych domów z rozdziawionymi oknami i drzwiami. Wszystko nosiło ślady pospiesznej, panicznej ucieczki: leżały porzucone walizki, które okazały się zbyt ciężkie; stał wyładowany betami ogrodniczy wózek, wparty w rynsztok ułamaną osią; bielała na środku jezdni duża lalka. „Rudy” lekko zmienił kierunek — Saakaszwili brał zabawkę pod pudło, by nie rozdeptać gąsienicami.
— Wolniej... w’ prawo — podawał komendy Janek.
Wywinęli się spomiędzy murów, aleją wysadzoną lipami pomknęli przez skwer w stronę fortecznej fosy.
— Wolniej... Jeszcze wolniej...
Pod ciężarem „Rudego” zatrzeszczały i wygięły się dyle drewnianej nawierzchni mostu. Delikatnie, jak stopy skradającego się zwiadowcy, stąpały stalowe traki gąsienic. „Rudy” przypominał sprężonego do skoku zwierza...
Wszystkie włazy mieli zamknięte. Wszystkie twarze były przylepione do peryskopów z wyjątkiem Wichury, wkulonego w kąt pancerza i osłaniającego ramionami psa na wypadek gwałtownego wstrząsu.
Skończył się most, innym tonem zabrzmiał silnik pod sklepieniem fortecznej bramy, odrobinę nawet przyspieszył, ale zaraz potem Saakaszwili wycisnął sprzęgło, zahamował gwałtownie.
— Kabel — zameldował. — Rwać?
— Nie — odrzekł spiesznie Pawłow. — Trzeba sprawdzić — sięgnął ręką do zamka włazu.
— Stop — powstrzymał go Kos. — Z czołgu sprawdzisz, Iwan — po raz pierwszy powiedział do kapitana po imieniu, ale nikt na to nie zwrócił uwagi. — Zamknij za mną — rozkazał Gustlikowi.
— Janiczku...
— Nie gadaj.
Kos już był na pancerzu, docisnął właz i ostrożnie, jakby się bał najlżejszego wstrząsu, zeszedł po gąsienicy na ziemię.
Wewnątrz bramy, na poobtłukiwanym tynku czerniał napis ozdobiony rysunkiem czaszki: „Lieber Tod als Niederlage”.
Czarny wodoszczelny kabel leżał skośnie na kamieniach jezdni. Jeden jego koniec niknął w studzience kanalizacyjnej, drugi prowadził do niskich, uchylonych drzwiczek, również oznaczonych trupią czaszką i skrzyżowanymi piszczelami.