Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Na tle łagodnego, spokojnego pomruku czołgu, którego silnik pracował na wolnych obrotach, każdy krok Janka odbijał się wyraźnym echem. Rozsypane na jezdni kawałki koksu chrzęściły ostro pod podeszwami.

Z bramy widać było okrągłe podwórze fortu. Nad koroną nasypu coś jakby się poruszyło. Janek znieruchomiał z ręką na kolbie pistoletu, ale to chyba był wiatr albo przywidzenie. Dźwignął więc spod ściany dwie chodnikowa płyty, ułożył je na wprost prawej gąsienicy po obu stronach kabla i wyszedłszy przed czołg dał znak Grigorijowi, by ruszał.

Drgnął „Rudy”, położył trak na płycie, wspiął się leciutko i powoli sunął prawą gąsienicą nad kablem. Janek się cofał i w chwili gdy ostatni trak przeszedł nad drutem, dał znak do lekkiego skrętu i zatrzymania.

Kiedy wrócił do wnętrza, właz desantowy był już otwarty. Kapitan leżał na podłodze i dłońmi w gumowych rękawiczkach ostrożnie zdejmował scyzorykiem izolację pogwizdując cicho piosenkę o Dnieprze.

Po chwili na obu drutach lśnił goły metal. Pawłow ostrożnie zamocował do tych miejsc zaciski amperomierza. Szczęk przełącznika wydał się ostry jak wystrzał. Wskazówka drgnęła, ale tylko od lekkiego wstrząsu. Drugie szczęknięcie, trzecie... Wskazówka stała nieruchomo...

Pawłow odkręcił zaciski gwiżdżąc dalej, a pochylony nad nim Gustlik, ocierając pot z czoła, podawał nożyce do cięcia drutu. Przerwany kabel zwinął się jak ranna żmija.

— Naprzód! — padła komenda.

Czołg wyjechał z bramy na okrągły niewielki dziedziniec. Wieża niespiesznie wykonała pełny obrót. Peryskopy uważnie przepatrywały fort.

— Z wozu — rozkazał Janek. — Gustlik przy dziale.

— Zostało dwadzieścia siedem minut — powiedział Pawłow. — Jeśli los nam nie pomoże...

— Los albo pies — wtrącił Janek i dobywszy z kieszeni furażerkę niemieckiego majora, dał Szarikowi do wąchania.

Saakaszwili z Wichurą podeszli tymczasem do metalowych, olejno malowanych wrót, których kilka par zieleniało w fortecznym murze.

Skrzypnęły zawiasy ciężkich wierzei. W środku zobaczyli setki czy tysiące ustawionych pod sufit skrzynek z trotylem.

Saakaszwili przecisnął się wąskim przejściem do środka, poświecił latarką. Za pierwszą kazamatą był drugi i trzeci magazyn, równie starannie nadziany pod strop. Strach go zdjął, zawrócił i spiesznie dysząc, rzekł do Wichury:

— Tam jeszcze sto razy tyle, co tu... Jakby...

— Co się wzruszasz? —i przerwał mu Wichura. — Na nas z tobą po ćwierć kilo i to za dużo. Czy tu tysiąc czy sto tysięcy ton, to wszystko jedno, wsio rawno.

— Szukaj Szarik — zachęcał Kos wilczura.

Pies obiegł magazyn wąchając skrzynki i wrócił zawiedziony.

— Nie było tu tego drania? Nie było?

Szczeknięcie miało oznaczać, że nie — nie chwycił zapachu, który bił z niemieckiej czapki.

— Myślisz, że sam major detonator zakładał? — spytał Wichura.

— Rękę sobie przy jakiejś robocie pokaleczył. Myślę, że przy tej.

— A jak nie? Mógł mieć pomocników. Oni prześcieradła wywieszali, ale i tacy byli, co własnej czaszki wściekłością przez Hitlera nabitej nie żałowali.

— Nie zawracaj głowy. Trzeba było zostać.

— Tu jest sto takich magazynów jak ten — wtrącił Grigorij. — Musiałbyś sprawdzać co piętnaście sekund jeden, żeby znaleźć, a potem dwie minuty na rozminowanie.

— Janek! — zawołał Pawłow, który aż do tej pory nie ruszył się od czołgu, lecz uważnie oglądał podwórze fortu.

— Jestem — podbiegł razem z Szarikiem.

— Niemcy lubią porządek i zapasy...

— Tak. Ordnung und Vorräte — potwierdził Kos.

— Myślisz, że wiosną szykowali opał na zimę?

Saakaszwili rozdeptał spory kęs i koks ostro trzasnął pod podeszwą.

— Nie. Tym bardziej pod koniec wojny. Rozumiem — powiedział Janek.

Zrobił parę kroków patrząc pod nogi: wszędzie kęsy koksu wielkości włoskich orzechów, lecz przed niskimi metalowymi drzwiczkami więcej niż gdzie indziej.

— Zamknięte.

— Czekaj — Wichura podszedł i ramieniem odsunął dowódcę.

Nie było czasu na słowa, więc nie pytając o nic dobył zza cholewy cienką piłkę do metalu i sprawnie ciął skobel.

— Dobrą stal na czołgi wzięli — mruknął otwierając po chwili drzwiczki. — Taki ajs jaki szajs.

— Czekaj — Pawłow zatrzymał Janka. — Teraz saper na czoło.

Świecąc latarkami poszli gęsiego w dół. Na schodach zgrzytnęły drobne kawałki koksu. Zaraz za pierwszym półpiętrem leżał na stopniu pistolet przykurzony i pokryty pajęczyną, ale przecież od razu widać, że piękna belgijska efenka z grubą rękojeścią, mieszczącą magazynek na szesnaście pocisków.

— Zamawiam, zaklepuję — powiedział Wichura i pochylony wysunął się do przodu.

Grześ, który szedł ostatni, był jednak szybszy: zdążył dopaść Franka, chwycić za nadgarstek i wykręcić mu rękę do tyłu.

— Ty czego? Puść.

— Wiri!

— Co wiri?

— Po polsku osioł — stwierdził Saakaszwili. — Palców masz za dużo?

— Za węgieł! — rozkazał Pawłow.

Gdy czołgiści się cofnęli, saper przykląkł i lekko pogwizdując założył pętlę cienkiego sznurka na lufę. Potem zza załomu muru ściągnął sznur i na schodkach zagrzmiała krótka detonacja.

Kapitan podniósł odrzucony wybuchem pistolet, obejrzał i podał Wichurze. Kapral odruchowo cofnął rękę.

— Bierz. Wygląda, że nie uszkodzony.

Jeszcze jedno piętro zeszli schodami w dół, a tam wąski podziemny korytarz rozgałęział się w kilku kierunkach. Glinianą podłogę ktoś czysto zamiótł i koksu nie było ani śladu.

— Którędy? — spytał Pawłow.

Janek raz jeszcze dał psu czapkę powąchać i rozkazał:

— Szukaj.

Szarik znowu wciągnął w nozdrza niemiły mu zapach niemieckiego sukna. Systematycznie węsząc, obszedł wszystkie korytarze i wrócił. Potrząsnął łbem, lekko zamachał ogonem — nie ma.

— Musi być, piesku — przekonywał go Janek, przysiadając na piętach.

— Szukaj.

Jeszcze raz wilczur zaczął badanie. Był skupiony i dokładny, wchodził po parę kroków w korytarze, zawracał.

Pawłow spojrzał na zegarek.

— Ile? — spytał Kos.

— Osiemnaście.

Jednym z korytarzy, na półtorametrowej wysokości ponad ziemią, biegła wzdłuż muru drewniana poręcz z wgłębieniami — być może opierano o nią karabiny. Szarik zatrzymał się, wziął górny wiatr, skoczył łapami na ścianę i węsząc zaskomlał. Pobiegł w głąb, wspiął się raz jeszcze i tryumfalnie szczeknął.

— Znalazł — stwierdził Kos i rozkazał wilczurowi: — Prowadź.

Pobiegli za psem, dogonił ich Pawłow. Łomotał tupot pod niskim sklepieniem, ślizgało się światło latarek po ścianach. Nagle wilczur skoczył, forsując jakąś przeszkodę.

— Stop — rozkazał Pawłow. — Każ mu, niech stanie.

— Szarik! — zawołał Kos. — Ani się rusz.

O metr przed nimi leciutko drgała pajęczyna cienkich drutów trącona podczas skoku.

— Sam nie dam rady — stwierdził kapitan. — Żadna z tych czterech strun nie może zmienić naciągu.

— Jasne — odrzekł za wszystkich Wichura.

Wszyscy trzej ostrożnie przysunęli się do pajęczyny i każdy po swojemu ujął drut w palce: Wichura ulokował przedramię na kolanie, Gruzin oparł pięść na bucie, Kos położył się i chwycił dwie metalowe nici tuż nad ziemią.

Szarik chciał przyjść mu z pomocą, powoli unosił łapę i przesuwał, by się przybliżyć.

— Stój, ani się waż!

— Gotowe? — spytał Pawłow i spojrzawszy po skupionych twarzach oświadczył. — Tnę.

Teraz przez długą minutę nikt nie mówił ni słowa. Jedyne dźwięki to szybkie oddechy i spokojne pogwizdywanie kapitana.

Przeciąwszy metalową pajęczynę Pawłow przeszedł na drugą stronę i klęcząc, błyskawicznie pracował palcami. Najpierw odgarniał grudki gliny, obnażał końcówkę zapalnika, potem chwytał ją w palce i, odsunąwszy na bok dłoń trzymającego, wykręcał detonator z miny. Pierwszego uwolnił Kosa, któremu było najbardziej niewygodnie. Potem, spojrzawszy na krople potu spływające po czole Wichury, zluzował go jako drugiego.

Najdłużej trzymał drut Gruzin i kiedy już mógł puścić, z przeciętych poduszeczek dwu palców kapała krew.

204
{"b":"759768","o":1}