Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kapitan świecąc latarką uważnie oglądał dalszy odcinek korytarza.

— Czego ściskałeś tak mocno? — Janek rozdarł pakiet opatrunkowy i podał Gruzinowi gazę.

— Pomyślałem — odpowiedział Grześ — że jeśli utrzymam, to jeszcze w tym roku dziewczyna mi pisana.

— Naprzód — rozkazał Pawłow.

Po kilkunastu krokach weszli do dużej podłużnej kazamaty zasypanej pod jedną ścianą koksem do wysokości człowieka. Zatrzymali się zaskoczeni rozmiarami podziemia.

— Ile? — raz jeszcze spytał Kos.

— Trzynaście.

— Dnia mało, żeby przerzucić — podrapał się w głowę Wichura.

— Skąd wiadomo, że właśnie tu.

Szarik, który węsząc wędrował wzdłuż sterty opału, dotarł prawie w sam róg, warknął głośno i skoczywszy przednimi łapami na koks, zaczął energicznie kopać, zrzucając szeleszczącą, suchą lawinę.

— Sukin ty syn! — krzyknął Iwan.

— Stój, Szarik, do nogi! — zawołał Janek, biegnąc w jego kierunku.

Pies nie usłuchał. Parę razy jeszcze energicznie skrobnął łapami i warcząc chwytał coś pyskiem, by wreszcie skoczyć na piersi swego pana z rękawiczką w zębach. Janek odebrał mu ją, oświetlił latarką.

— Lewa i czarna. Tu ją ten hitlerowiec zgubił.

— Uwaga — Pawłow pokazał na ciemny drut, sterczący z koksu. — Zaczepienie o wąs powoduje wybuch. Wszystko zależy od tego, czy na czas potrafimy dotrzeć do miny.

— Grigorij do czołgu! — rozkazał Kos.

— Dlaczego, ja mogę — Gruzin wyciągnął lewą rękę, chowając prawą za siebie.

— Do czołgu — ostro powtórzył dowódca. — Biegiem! Przyślij Gustlika z łopatą.

Nim umilkły oddalające się kroki Grigorija, wszyscy trzej, pochyleni nad usypiskiem, rozpoczęli pracę. Biorąc przykład z Pawłowa, lekkimi uderzeniami palców strącali w dół grudki koksu. Trzeba to było czynić delikatnie, pojedynczo, a nie garścią, i równomiernie po całej powierzchni.

Wichura wybrał zbyt głęboko w jednym miejscu i zaraz sypnęła się miniaturowa lawina.

Wszyscy zastygli na sekundę. Iwan spojrzał wymownie i wrócił do roboty.

— Ile? — spytał kapral.

— Nieistotne — odpowiedział kapitan. — Uciec już i tak nie można.

Koks zsypywał się w dół trzema strumykami, a na dole pod ścianą stanął do pracy Szarik i z ogromnym zapałem odrzucał urobek łapami za siebie.

Przybiegł Gustlik z łopatą. Bez słowa zorientował się w sytuacji.

— Cof się, Szariczku. Posztygaruj trocha, a ja będę fedrował.

Rytmicznie pobrzękiwała łopata. Pod trzema parami dłoni topniał koks, coraz wyżej sterczały groźne wąsy zapalników i wreszcie pojawił się potężny korpus lotniczej bomby.

Teraz odsypywanie poszło szybciej. Pawłow wydobył z kieszeni lekarski stetoskop, wetknął końcówki do uszu.

— Stop.

Przycisnął słuchawkę do pękatego łba bomby — cisza. Przesunął w bok i usłyszał groźny, wyraźny stukot zegarowego mechanizmu. Pokrywa, pod którą go schowano, umieszczona była piekielnie niewygodnie, od strony ściany.

— Przytrzymajcie, żebym się nie obsunął.

— Ja.

Gustlik stanął na szeroko rozkraczonych nogach, ujął Pawłowa za biodra i zastygł zgięty w pałąk.

Kapitan, pogwizdując, dopasowywał specjalny klucz do dwu okrągłych wgłębień. Pociągnął łagodnie. Metal stawił opór. Trudno było próbować szarpnięciem, bo tu właśnie najgęściej sterczały groźne wąsy drutów.

Stopniowo, aż do bólu, zwiększał napięcie mięśni. Zgrzytnął wreszcie gwint.

Pokrywa zrobiła pierwszy obrót, drugi i zsunęła się w dół po usypisku.

Janek podał latarkę. Iwan zajrzał do wnętrza, potem włożył tam rękę i długą chwilę manipulował palcami. Wreszcie tykanie ustało. W ciszy szeleściły tylko oddechy, sapanie Szarika i czyste, spokojne pogwizdywanie melodii. Kapitan w dwu palcach wyjął nieduży mechanizm, obejrzał i rzucił na koks.

Raz jeszcze włożył rękę i paroma szybkimi ruchami wykręcił zapalnik, włożył go do kieszeni na piersi. To był już koniec — niedbałym ruchem trącił wąsy, które przestały grozić śmiercią. Pociemniała od kurzu twarz rozjaśniła się w uśmiechu. Potem, stojąc pod ścianą, Iwan wydobył z kieszeni chustkę i otarł z potu czoło Gustlika.

— Chodźmy na powietrze — powiedział zmęczonym głosem.

— Ile? — spytał Wichura.

— Cztery przed czasem — odrzekł Pawłow.

Saakaszwili wymontował karabin maszynowy dolnego strzelca i siedząc na wieży trzymał go na kolanach. Uważnie się rozglądał i ze złością posysał skaleczone palce prawej ręki. Rozpromieniła mu się twarz dopiero wówczas, gdy zobaczył wychodzących z fortecznych kazamat.

Mundury mieli zakurzone, twarze pokryte węglowym pyłem. Mrużąc oczy przekraczali granicę między cieniem a słońcem i mocno wciągali powietrze w płuca.

— Fajerant — oświadczył Gustlik. — Grześ, jakby my słowa nie dali, toby my się teraz napili, nie?

— Jakby jeszcze było co — mruknął niezadowolony Wichura. — Moje zapasy Amerykańcy wytrąbili, a tutaj jakoś sucho.

— Za godzinę nakarmię was i napoję. Spokojna głowa, wsio budiet normalno — zapewnił Pawłow.

Kos podniósł rękę udając, że chce trzepnąć Jelenia, tamten udał, że się przestraszył, wskoczył na metalowe schody przykręcone do muru, za nim Szarik i obaj wybiegli na zieloną koronę bastionu, porośniętą młodą trawą. Za nimi ze śmiechem ruszyli Wichura i Kos, a w końcu również kapitan.

— Chłopaki, a ja? — wołał Saakaszwili.

— Zostaw żelazko i chodź — przyzwolił Janek.

— Pewno. Kto ukradnie, jak tu żywej duszy — wzruszył ramionami Wichura.

Wilczur tarzał się w trawie, wytrzepując kurz z sierści. Do załogi podbiegł Saakaszwili, objął Gustlika i Franka.

— Dobrze żyć — powiedział. — Wróżyłem i wyszła mi w tym roku dziewczyna.

— Albo i dwie — zamruczał Gustlik otaczając ramieniem Gruzina.

Pawłow i Kos stali z boku. Przed nimi, nieco w dole, leżało w przedwieczornym słońcu ocalone miasteczko.

— Charoszyj gorod — w zamyśleniu powiedział Iwan. — Jak o wojnie zapomną, będzie tu ludziom dobrze.

Po drugiej stronie fortecznej fosy, pustą ścieżką skweru wędrował czarny kot.

— Popatrz no, Szarik — pokazał Janek.

Pies wstał, ale zamiast na kota patrzył w przeciwną stronę, za plecy załogi, i coraz bardziej obnażał kły.

W tym momencie padł strzał. Czterej czołgiści błyskawicznie się obrócili, podnieśli broń, lecz nie nacisnęli spustów. W odległości pięćdziesięciu metrów stał może piętnastoletni chłopak z opaską folksszturmisty na rękawie i rzuciwszy na ziemię karabin, trzymał ręce w górze.

Pawłow, który po strzale jakby się odrobinę bardziej wyprostował, zrobił ćwierć kroku do przodu i wolno, a potem coraz szybciej począł obracać całe ciało na pięcie, padając jednocześnie na wznak.

— Ukatrupię — wycedził przez zęby Wichura.

— Gad — cisnął Saakaszwili.

— Poczekajcie — wstrzymał ich Gustlik. — Ja.

Kos przyklęknął nad kapitanem.

— Iwan...

Ranny spróbował uśmiechu. Dźwignął rękę i wyjął z kieszeni na piersiach zapalnik.

— Wyrzuć, Janek, żeby kogo nie pokaleczył.

Sięgnął raz jeszcze, podał suwak logarytmiczny, ale nie miał już sił, by mówić. Skurcz bólu przebiegł po twarzy sapera, zesztywniały mięśnie szczęk. Janek podniósł z trawy hełmofon, położył zabitemu na oczy i wstał.

Jeleń za kołnierz trzymał zielonego ze strachu strzelca.

— Ostatnia kula wystrzelił. Więcej nie miał.

Chłopak, nie rozumiejąc, co mówią, patrzył w największym przerażeniu na zabitego, na lufy automatów, i nagle pojąwszy, że nic go nie ocali, histerycznie wrzasnął:

— Heil Hitler!

Gustlik uderzył na odlew otwartą dłonią.

— Cichej! Jakby wom się jeszcze jeden Hitler zdarzył, to już potem nie byłoby komu po niemiecku godać.

Janek stał sparaliżowany żalem. Płonącymi, suchymi oczyma wpatrywał się w folksszturmistę. Poczuł nagle dreszcz idący przez mięśnie i ruchem lufy dał znak Gustlikowi, żeby odszedł na bok.

Jeleń, wbrew temu gestowi, wysunął się odrobinę do przodu i powiedział:

205
{"b":"759768","o":1}