W obórce powitało go błagalne spojrzenie ciemnych ślepi, zasnutych mgłą bólu. Znalazł stołek, przysiadł koło łaciatego brzucha i doił równymi, spokojnymi ruchami. Chrobotał łańcuch, zwierzę oglądało się, pomrukiwało z wdzięcznością. Szarik stał obok, z apetytem oblizywał mordę, a wreszcie pisnął cicho.
— Gdzie miska? — spytał Czereśniak.
Pies wybiegł. W ciszy ciurkały śnieżne strużki mleka do pełnego prawie wiadra. Szarik wrócił niosąc w zębach spory rondel. Tomasz mu nalał do pełna, a potem z uśmiechem patrzył, jak spragniony wilczur chłepce. Krowa usiłowała jęzorem sięgnąć ręki swego dobroczyńcy, który rzucał jej siano do żłoba.
— Czekaj, przyjdę jeszcze do ciebie, przyjdę — obiecał Tomasz czochrając ją po białym podgardlu, po łbie znaczonym czarnymi łatami, a potem z uwagą dotknął palcami złamanego rogu.
Zabrawszy wiadro gwizdnął na psa i ruszył w stronę pałacu, ale nie szosą, tylko między chałupami, na krótsze. Zadowolony nucił sobie pod nosem marszową piosenkę.
Wyszedł zza węgła i raptem stanął, przytulając plecy do ściany.
Przez otwartą bramę zobaczył, jak dwoje cywilnych Niemców wnosi do szopy Grigorija i Lidkę, którzy mają ręce związane na plecach. Położył dłoń na zamku pistoletu maszynowego, ale spojrzawszy w milczące, ciemne okna pałacu zamarł w bezruchu. Mogło tu być Niemców więcej i mogli mieć broń.
Z żalem pomyślał, że oddał cztery dobre granaty, i przypomniawszy sobie popruty spadochron, mocniej przywarł do muru.
Tymczasem tamtych dwoje wyszło i zaczęli wpychać do wnętrza stojący obok samochód. Z otworu w murze szopy wyskakiwały przestraszone kury, biegły przez dziedziniec, gdacząc z oburzeniem. Po dłuższej chwili Niemcy wyszli. Kobieta ze złym uśmiechem starannie zamknęła wrota na kłódkę.
Mężczyzna podszedł do bramy, obejrzał zgięcie od ciosu zderzakiem, przymknął ją z wolna, a potem długą chwilę obserwował pustą wioskę.
Za węgłem chałupy, w miejscu, w którym stał Tomasz, zostało tylko wiadro w kałuży mleka. Piły z niej wróble. Podmuch wiatru osypywał świeże krawędzie śladów na piasku, które zostawił uciekający człowiek. W łopianach pod murem pałacowym przywarował pies. Ale tego wszystkiego nie mógł zobaczyć Niemiec stojący przy bramie, choć patrzył bardzo uważnie.
27. Schwarzer Forst
Pod szerokimi ciemnozielonymi liśćmi łopianu było duszno. Cuchnęło kurzem i gęsim łajnem. Wieczór niby daleko, ale w półmroku cienko piszczały komary, usiłując w uszach, na nosie i koło ślepi znaleźć kawałek skóry nie bronionej sierścią, którą można by nakłuć w poszukiwaniu krwi.
Wilczur długo leżał bez drgnienia powiek, nawet oddychał płytko, by się nie zdradzić. Jeśli nie wiesz, co masz czynić, zastygnij w bezruchu — mówi stara puszczańska zasada, a Szarik właśnie nie wiedział, co robić.
Doskonale pojmował, że zła przygoda spotkała Lidkę i Grigorija, ale nie mógł zaatakować ich prześladowców, bo mieli broń: szedł od nich silny, wrogi zapach oliwy i prochu. Decyzja należała do nowego, który przed chwilą napoił go mlekiem, ale Tomasz zniknął. Można byłoby biec po jego śladach, które zapewne prowadzą do czołgu, ale tymczasem tutaj... Dwie czarne łatki u nasady brwi schodziły się coraz bliżej i pionowa zmarszczka na psim czole spełzała coraz niżej nad wilgotne nozdrza.
Czarny kot wylazł przed bramę pałacu. Przysiadł i grzał się w słońcu.
Ostro skręcając głowę i tułów, zaczął lizać swój własny kark. Co jakiś czas popatrywał wokoło i w pewnej chwili jego zmrużone ślepia dostrzegły wśród łopianów wroga. Parsknął, wygiął grzbiet.
Szarik, od dawna sprężony do skoku, obnażył kły, lecz nagle zrezygnował, przypomniał sobie, że ma znacznie ważniejsze sprawy na łbie niż popędzanie kotu kota. Przypłaszczony nad ziemią począł się cofać ze spuszczoną mordą.
Czarny, nieco zdziwiony, ale dumny, z wyprostowanym ku górze, z lekka falującym ogonem, patrzył, jak pies, skoczywszy spod muru w sad przy chałupie, zniknął za węgłem. Po namyśle zrobił nawet parę dumnych kroków do przodu, ale zaraz wrócił, czując, że bliższy kontakt z przeciwnikiem mógłby się skończyć marnie.
Spotkanie z kotem było jak lekkie pchnięcie, które potrąca kamień leżący na stromym zboczu. Kiedy sprężone w oczekiwaniu mięśnie poczęły działać, nie ustawały już w pracy, i Szarik biegł wilczym kłusem z cienia w cień, z ukrycia w ukrycie, sunął poprzez zarośla krzewów, pokrzyw i lebiody wzdłuż muru pałacowego i ścian zabudowań gospodarczych. Co kilkanaście metrów zwalniał albo nawet przystawał, słuchał i unosząc mordę ku górze chwytał wiatr.
Dotarł w ten sposób do zapuszczonego cienistego parku. Koło wysokiej baszty z murowanymi blankami stracił sporo czasu, obserwując z kępy bzu szeroko otwarte okno, z którego pachniało dymem, smażonym mięsem i wrogami. Cofnąwszy się dalej od murów, przepłynął staw, pokryty materacem zaśniedziałej rzęsy, i skorzystawszy z okazji napił się wody.
Trafił znowu na domy i sady wioski, powtórnie minął bramę z żelaznych prętów, za którą widać było brukowane podwórze, łyse pośrodku i zielone po bokach jak stary wydeptany dywan. Bez sekundy zastanowienia ruszył na drugi krąg, wiedząc, że każde poszukiwanie wymaga cierpliwości, a kiedy się biegnie po raz wtóry tą samą drogą, można napotkać zupełnie nowy ślad.
Szarikowa wytrwałość została nagrodzona — kiedy mijał bielone ślepe ściany obór i stodół, usłyszał nagle bolesny okrzyk. Podkradł się bliżej, uniósł nos i poznał swoich. Przez szparę u spaczonej framugi okienka snuły się dwa zapachy: mydlanokoloński Lidki i skórzanooliwny Grigorija. Przysiadł na tylnych łapach, sprężył się, chcąc dać susa, lecz szybko ocenił, że nie doskoczył. Gdyby zresztą zdołał zaczepić łapami o parapet, to czym miałby wyłamać przyrdzewiałą kratę? Nie, tu trzeba było inaczej, trzeba było sposobem, a nie na siłę, jak czasem próbują niedoświadczone szczenięta wilcze czy ludzkie.
Płynąc dusznym powietrzem wśród chmur skłębionych, granatowych i czarnych, Grigorij spostrzegł w pewnej chwili, że poczyna go boleć głowa, i ucieszył się bardzo, zrozumiawszy natychmiast, że jeszcze nie wszystko stracone, że ma szansę zobaczyć góry porośnięte gęstwiną kolczastych tamaryszków i krzakami ożywczego kizyłu, pola pokryte ciemnozielonymi grzędami herbaty i dwie wielkie czynary, rosnące pośrodku rodzinnej wioski Kwiriketi.
Ostrożnie poruszył palcami rąk i nóg, a potem szyją. Zabolało ostro, ale jednocześnie jakby pojaśniało w myślach. Przypomniał sobie miły chłód pałacowego hallu, salutującego żołnierza w polskim mundurze, który nie przestając się uśmiechać, chwycił nagle Lidkę za ręce i wykręcił do tyłu. Nim Saakaszwili zdążył stanąć w obronie dziewczyny, przestał czuć i widzieć cokolwiek.
Teraz czuje, że ręce ma skrępowane za plecami, a usta wypełnia mu szmata pachnąca starą serwatką — dlatego tak duszno, tak trudno oddychać.
Cicho. Tylko jakby słoma czy siano szeleści.
Z wolna począł uchylać powieki. Dokoła był półmrok. Szopa jaka czy co?
Światło wpadało szczeliną nad wrotami i przez małe okienko w tylnej ścianie.
Na murze wisiała stara uprząż, a po drugiej stronie, w zasieku, nietknięty zapas siana sięgał krokwi. Wozownia chyba...
Siedział w pudle ciężarówki stojącej pośrodku klepiska. Przytroczona do przeciwległej burty patrzyła na niego Lidka z kneblem w ustach. Policzki miała wilgotne od łez. W oczach jej zobaczył radość, że się ocknął, a potem lęk. Patrzyła na coś, czego on nie widział. Niemiec tam stoi czy ki diabeł?
Może celuje i lada chwila naciśnie spust? Zataił oddech, żeby go usłyszeć, ale cisza za plecami zdawała się nieruchoma i pusta.
Coś trzeba robić, postanowił w sposób mało określony. Ponieważ nic konkretnego nie przychodziło mu do bolącej głowy, zdecydował zobaczyć to, co widzi Lidka. Wykręcił szyję, jak daleko potrafił, ale nie dostrzegł nic ciekawego prócz wideł stojących w kącie. Powtórzył wysiłek drugi raz i trzeci... Podczas jednej z prób zaczepił kneblem o drzazgę na desce samochodowego pudła.