— Dziękujemy. Z takim podarkiem spokojniej iść. Dobrej drogi! Z Bogiem! Wracajcie szybko.
— Do Berlina i z powrotem! — zawołał Grigorij ruszając.
Chwilę jeszcze widział w lusterku, jak stojąc w poprzek szosy machają rękami. Bieliła się i czerwieniła flaga na wózku. Nim stracił ją z oczu, Lidka westchnęła, poprawiła włosy i ciągnęła dalej swoją opowieść:
— Wtedy on dał mi rękawice. — Odgarnęła z czoła nieposłuszny kosmyk i drobną dłoń położyła na ramieniu Grigorija. — Z jenotowego futra, takie jak dla lotników robią. Nie powiedział, że jest zakochany, ale tak patrzył, że ja wiedziałam...
Grigorij słuchał, co pewien czas otwierał usta, żeby choć słowo dorzucić, ale to mu się nie udawało. Prowadził coraz mniej zadowolony z gadatliwej towarzyszki, rozglądał się na boki. Wreszcie gwałtownie zahamował, wyskoczył z kabiny i pobiegł na podleśną łączkę, zdobioną błękitnymi cętkami. Za nim wielkimi susami popędził Szarik i pragnąc się bawić, wszelkimi sposobami przeszkadzał w zbieraniu kwiatów.
Na pudle ciężarówki stanął Tomasz, rozejrzał się, a potem zeskoczył.
Podszedł do przyczerniałego od deszczów stogu, wbił weń ręce, wziął ze środka sporą ochapkę siana i zaniósł na samochód.
— Po co tyle? — spytała Lidka.
— Na wieczór. — Roześmiał się, że taka duża, a prostych rzeczy nie rozumie. — Najlepsze spanie to na sianie. Zaraz jeszcze przyniosę.
— Tam radiostacja — Lidka zerknęła na zegarek.
— Wiem, ja delikatnie.
Wrócił Grigorij z bukiecikiem leśnych fiołków i podał dziewczynie, prosząc:
— Miłaja, jenota nie znalazłem, ale masz kwiatki i pozwól, że ja też coś powiem.
— Dobrze, Grześ — zgodziła się, gdy siadał za kierownicą. — Nie zapalaj, bo warkot przeszkadza. My i tak będziemy kawał czasu przed nimi.
— Ja mam jeszcze większego pecha... — usiłował zacząć Grigorij.
— Zaczekaj, tylko skończę o tym, jak on na mnie patrzył...
Gruzin załamał ręce i ze zrezygnowaną miną oparł się na kierownicy, by wygodniej słuchać. Wiedział o wszystkim, sam umiałby opowiedzieć z pamięci ze szczegółami, jak to do Studzianek Kos wzdychał, a ona na niego parskała niczym grymaśna kocica, a wkrótce potem było odwrotnie. Wiedział, ale słuchał, bo Lidka, jak każdy człowiek, miała prawo o swych troskach opowiedzieć, a poza tym liczył, że i on wreszcie do głosu dojdzie.
Kiedy się zorientował, że przed wieczorem nie ma żadnych szans, ruszył naprzód i coraz bardziej przyspieszał. Byliby rzeczywiście sporo przed czasem na miejscu, gdyby nie to, że tuż prawie przed Schwarzer Forst z hukiem strzeliła dętka na tylnym kole i zanim wyhamował — druga.
Zapasowe miał jedno, więc chcesz czy nie chcesz trzeba było robić.
Grigorij ostro wziął się do dzieła i wkrótce już ciężarówka stała na szosie bez tylnych kół. Jedną oś miała podpartą na stercie przydrożnych słupków betonowych, a z drugiej strony — podnośnik. Ponad rowem leżało koło zapasowe, drugie rozmontowane oraz śruby i klucze.
Lidka pomagała, trzymając dętkę. Tomasz podpalił wulkanizującą łatę i zaraz wrócił do harmonii, którą pod nieobecność Wichury ośmielił się wytaszczyć z szoferki.
Będą za mną dziewczęta płakały — podśpiewywał, akompaniując na basach.
— Grigorij! — zawołała nagle dziewczyna.
— Trzymaj!
— Nie mogę. Zapomniałem w tym bałaganie i Janek mi głowę urwie.
Jak ja mu się na oczy... — Łzy przerwały potok słów i popłynęły po policzkach.
— Kap na bok, bo zgasisz — rozkazał Grigorij. — Taki pech, jak mój, rzadka rzecz: pół kilometra od celu, a tu dwie gumy naraz. Już kończę i zaraz dojedziemy — ta wieża to nasz pałac.
— Ale minął kwadrans po nieparzystej i ja nie nawiązałam łączności — tłumaczyła Lidka, spoglądając błękitnymi zapłakanymi oczyma w kierunku Schwarzer Forst.
Nad granią lasu rudział szczyt pretensjonalnej, pseudogotyckiej baszty z murowanymi blankami, a niżej wąskie podłużne okienka. Słońce błyszczało w resztkach powybijanych szyb.
— Warto wyleźć na samą górę — powiedział Tomasz do Lidki — Musi stamtąd szmat świata widać. A płakać nie trzeba, sierżant nie ugryzie.
Szarik był widać tego samego zdania, bo podszedł, warknął przyjaźnie i długim jęzorem, podobnym do płatka świeżej szynki, liznął dziewczynę w policzek.
Minęły jeszcze ze dwa kwadranse, nim byli gotowi. Saakaszwili do pudła zgarnął narzędzia i jakieś nadliczbowe śruby, które mu po tym remoncie zostały. Pospiesznie przetarł pakułami dłonie, skoczył za kierownicę.
— W pałacu będziemy się myć. Wstyd byłby, jakby dogonili. Cały czas miałem takiego pietra...
Skręcili z szosy i nie zmniejszając tempa gnali po zeschniętych gliniastych wybojach. Wypadli z lasu wprost na główną ulicę przytrzęsioną pierzem i zwęglonym przez ogień sianem, wlokąc za sobą ogromny tuman popielatego kurzu. Mieszkańcy wioski odeszli stąd w pośpiechu, zostawiwszy uchylone wrota, pootwierane drzwi. Niektóre okna zwisały na pojedynczych zawiasach. Pod kołami przemknęła zdziczała kura.
W przedzie, na lekkim wzniesieniu, zobaczyli ceglany mur, ażurową bramę, a w głębi pałac. Przez warkot silnika słychać było bolesny ryk krowy zapomnianej w oborze, ale Lidka na nic nie zwracała uwagi:
— ...wy byliście w szpitalu, brygada walczyła pod Jabłonną, a ja prosiłam, żeby pozwolono, bo serce się wyrywało...
Tomasz zabębnił pięściami po dachu kabinki i przechyliwszy się w lewo, zajrzał do okienka: dziwnie wyglądała jego twarz z brodą sterczącą ku górze.
— Pan sierżant zatrzyma. Tu bydlątko cierpi nie dojone. Ja zeskoczę, mleko na kolację się przyda.
— Dobra, ale zaraz przychodź. — Grigorij zahamował. — Musimy wszystko przygotować na przywitanie reszty, a czasu ciut-ciut.
Ledwo Tomasz z Szarikiem zeskoczyli na ziemię, Saakaszwili dodał gazu, w obłoku kurzu minął resztę wioski, podjechał do bramy i rąbnął w mą zderzakiem.
— Zatrąb — doradziła Lidka.
— Nikogo tu nie ma — zapewnił, wrzucając ze zgrzytem tylny bieg.
— Czekaj, otworzę.
— Po co? — puszył się przy kierownicy. — Ja ją zaraz po czołgowemu.
Samochód uderzył po raz drugi i wyrwawszy zasuwę wtoczył się na obszerny dziedziniec, poprzerastany trawą między kamieniami bruku.
— Hej, jest tu kto?! — zawołał Grigorij wychodząc z kabiny.
Tak pewny był swego, że cofnął się o krok i rękę na kaburze położył, gdy bez skrzypnięcia rozwarły się główne drzwi pałacu i wyszedł z nich czarny kot, a za nim para Niemców, mężczyzna i kobieta. On w wyszarzałej marynarce, ona w czarnej sukni. Oboje wysokiego wzrostu, z ponurymi twarzami, ale wystraszeni. Ukłonili się nisko i zapraszali do wnętrza:
— Bitte, bitte.
— Chodź, Lidka. Popatrz, nasi w pałacu!
Przez rozchylone odrzwia widać było w głębi salutującego żołnierza w polskim mundurze.
— Cześć. — Grigorij przyłożył dłoń do hełmu wdzianego na bakier. — Zobaczymy, jakie nas tu wygody czekają.
Obciągnął mundur i wstępując na stopnie przygładził wąsy. W drzwiach puścił przodem Lidkę. Niemka czekała pokornie, póki sierżant nie wejdzie, a nawet cofnęła się pół kroku.
Kot mrużąc żółte ślepia zezował na obcych, parskał i stroszył sierść.
Zeskoczywszy z ciężarówki Tomasz ruszył szerokim krokiem w stronę obory, ale spojrzawszy na psa, zwolnił przed gankiem ceglanego domu i przesuwając automat na piersi, zajrzał do sieni.
— Czekaj jeszcze trochę — mruknął pod adresem ryczącej krowy.
Wszedł głębiej, stanął w drzwiach i patrzył, usiłując się zorientować w bałaganie, jaki zostawili uciekający, a powiększyli żołnierze, którzy tędy przeszli: otwarte szuflady komody i drzwi szafy, jakieś części garderoby rozwleczone po podłodze, rozbity fajansowy wazon. Na ścianie wisiał krzywo portret Hitlera z rozbitym szkłem, widać było ślad serii rąbniętej do obrazu.
Czereśniak obojętnie patrzył na wszystko, lecz zainteresował go ogrodniczy nóż: otworzył sierpowate ostrze, spróbował najpierw palcem, potem na pasemku swoich własnych włosów i stwierdziwszy, że tnie jak brzytwa, schował nóż do kieszeni. Nie było tu nic już ciekawego, więc wziąwszy z kuchni emaliowane wiadro ruszył na skos przez podwórze.