Wspomniał sobie kapral Wichura jeszcze raz od początku, jak mu stary Czereśniak pochlebił, jak się na barkę z synem wmeldowali, potem uciekli, a rower już w Gdańsku ojciec odebrał. Postanowił, że też będzie chytry, że nic nikomu, tylko sobie, bo jak się o własne sprawy nie zatroszczyć, to kogo to obchodzi. Wojna się skończy za tydzień, czy za miesiąc, dadzą medal, do cywila odprawią i co? Tyle twego, co w plecaku, co własnymi rękami zapracować potrafisz.
Mijały kilometry, układały się w dziesiątki, a on wciąż prowadził czołg z ponurą mina, myślał to o przyszłości, to o niebieskich migdałach, obserwując pustą drogę przez przedni właz. Wyjechali na stromą górkę i nagle silnik zakasłał, przerwał, chwycił i znowu przerwał. Nie pomagało wciskanie gazu i ssanie. Wysprzęglił prawą przekładnię, żeby zejść na pobocze. Gąsienice człapały coraz wolniej, wreszcie zamarły zupełnie.
— Co jest? — spytał Kos.
— Stoimy.
— To widzę, ale dlaczego?
— A czy ja maszynę jak należy przyjmowałem — gderając manipulował jednocześnie przy dźwigniach, naciskał starter. — Ile razy mam z wami jechać, to zawsze diabli nadadzą...
Janek zeskoczył z wieży, podszedł do włazu, pochylił się nad szoferem.
— O czym ty bredzisz?
— Jak to o czym? A w Sielcach pierwsze spotkanie... Nie pamiętasz?
— Pamiętam — roześmiał się dowódca „Rudego”. — Ale teraz Szarik pojechał z Grigorijem. Sam musisz sobie dać radę.
Kos i Jeleń przeskoczyli rów, pogwarzyli, potem gonili się dłuższą chwilę między krzakami, by mięśnie rozruszać, a Wichura kładł rękę kolejno na coraz to nowych dźwigniach, dotykał zegarów na desce przyrządowej i myślał, coraz bardziej się pocąc, bo nic nie mógł wymyślić.
— Co innego samochód, a co innego to draństwo — mruknął do siebie, ale usłyszał go Gustlik.
— Ty coś powiedzioł? Draństwo? O „Rudym”? — zapytał włażąc na wieżę.
Janek groźnie patrzył przez właz na zgrzanego Wichurę.
— Długo masz zamiar tu stać?
— Nie trzeba mnie było przesadzać, obywatelu dowódco — rozzłościł się, ale zaraz zmiękł i zaproponował: — Może by zajrzeć do silnika?
— Myślisz, że tu maska podniesiesz? — z głębi czołgu, nad ramieniem Wichury, wysunęła się głowa Gustlika. — Coby zajrzeć, trza u nas dźwignąć siedemset kilo...
Janek tymczasem obszedł czołg, postukał w zapasowe zbiorniki, i ucieszył się, gdy jeden i drugi zadudniły głucho. Klasnąwszy dłonią o czoło parsknął śmiechem i wrócił przed wóz.
— Wyłaź — rozkazał Wichurze — ale już.
Gdy Kos siadł w fotelu mechanika, Gustlik po cichu spytał ciekawie:
— Wiesz już?
— Zapasowe puste, trzeba przełączyć na główny — szepnął mu do ucha Janek i ręcznie podpompowawszy paliwo spytał Wichurę: — A co, jak u mnie zaskoczy?
— E tam, cudów nie ma. Raz ci się w Sielcach udało... Wtenczas kiedy chorąży Zenek wojsko werbował. Pamiętasz?
— Pamiętam.
— Niezły był chłop — powiedział Gustlik.
Zobaczył nagle twarz Zenka nad wieżą płonącego czołgu, rękę chwytającą antenę i czarne kłęby sadzy między sosnami studziankowskiego lasu. Poczuł chłód na skroniach, jakby tamten dym przesłonił na chwilę słońce.
— U mnie zaskoczy. O co zakład? — spytał Kos.
— Jak zaskoczy... — Wichura zastanowił się i szybko dopowiedział: — Jak silnik pójdzie, to ja ciebie na barana dookoła czołgu, a jak nie, to ty mnie.
— Dobra.
Przybili dłońmi, Gustlik przeciął. Janek wykonał czarodziejski gest, położył ręce na drążkach. Starter rozpędzał koło zamachowe, potem przerzut, szarpnięcie i cisza. Słychać tylko szmer wirującego kręgu ze stali.
— Daj szmatkę — poprosił Wichura i wziąwszy gałgan z ręki Kosa, dodał: — Muszę cholewy podczyścić, żeby dowódcy boków nie zabrudzić.
Drugi raz włączył Janek starter, przerzucił... Strzeliło z rury wydechowej.
Silnik chwycił, zawarczał, ryknął przegazowany.
— Pilnuj — rozkazał Janek Gustlikowi i wyskoczył na pancerz.
Wichura podrapał się za uchem, zdjął czapkę i podstawił plecy. Co przegrana, to przegrana, więc szofer pogrzebał nogą niczym kopytem i zarżał dziarsko. Kos go dosiadł i pogalopował dookoła czołgu.
— Wio! Hejta! — wołał i machał rękami, lecz zerknąwszy przypadkiem na zegarek, nagle spoważniał.
— Puść, odczep się! — krzyknął do Wichury i zeskoczywszy na ziemię, podszedł do Gustlika. — Ale ze mnie smarkacz!
— To jo wiem — skonstatował Jeleń — ale co jest?
— Minęło wpół do czwartej, a łączność mieliśmy nawiązać kwadrans po nieparzystej. Cholerny świat — zaklął wchodząc na pancerz i machnął ręką w stronę Wichury. — Gaz!
Po pochyłości zjechali w dół, szosa wygięła się w dolinie między wzgórzami. Niespodziewanie za krzaczastym zakrętem spotkali sporą grupę cywilów, mężczyzn i kobiet, ciągnących wózki wyładowane gratami. Na pierwszym powiewała na drążku biało-czerwona flaga.
Gustlik miał wielką chęć zapytać, skąd i dokąd idą, lecz kiedy spojrzał na zachmurzoną twarz Kosa, zbrakło mu odwagi zaproponować, by przystanęli.
Pomachał więc tylko, a oni jemu, i długo się oglądał. Potem zerknął na zatroskanego Janka raz i drugi, postanowił pocieszyć przyjaciela.
— Co ci tam. My daleko na tyłach. Tu ani pół Niemca nie najdziesz. Jak przyjadymy, to jo bez radia łączność nawiążę. Oni już dojechali. Siedzą tam jak grafy, herbata popijają.
Ruszając z postoju koło otoczonego kaczeńcami jeziorka, Saakaszwili nie spuszczał oczu z lusterka, by widzieć minę Wichury, ale czołg szybko zmalał i znikł za zakrętem. Pierwszy kilometr czy dwa kierowca czuł się niepewnie, jak to zwykle bywa, gdy z ciężkiego gąsienicowego pojazdu przesiądzie się człowiek na lżejszy. Nie bardzo nawet słuchał, co mówi Lidka, pochłonięty zmianami biegów i opanowywaniem kierownicy, która, jak dla niego, chodziła stanowczo zbyt lekko.
— ...Jak tylko Gustlik go wrzucił do naszego wagonu — ćwierkała dziewczyna — to spytał, skąd ja jestem, i tak spojrzał, jakby się chciał oświadczyć...
Z przeciwka nadciągała bokiem szosy grupka cywilów. Ciągnęli i pchali wózki ze swym dobytkiem. Idący na przedzie zamachał biało-czerwoną flagą.
— Polacy! — zawołała Lidka.
Grigorij zahamował i spytał przez okienko:
— Dokąd?
— Do domu! — odkrzyknęli. — Z wywózki.
Otoczyli ciężarówkę ciasnym półkręgiem, wyciągali ręce na powitanie, mówili wszyscy naraz, to śmiejąc się, to płacząc. Wynikało z tego, że jak niewolnicy pracowali pod Kołobrzegiem u bauerów i na gorzelni, a kiedy Niemcy poczęli się zbierać do odjazdu, to oni się zmówili i uciekli w las przed oddziałami SS, które rozstrzeliwały każdego, kto chciał zostać.
— Ciszej — rzekł ten, co flagą machał, wysoki, chudy, ze szramą na skos przez policzek, i wyjaśnił: — Doczekaliśmy się, aż front przeskoczył, wychodzimy na szosę i wołamy do żołnierzy: „Nie strelaj, my Polaki”, a oni się śmieją i mówią: „My też Polacy. Ślepiście? Orzełków nie widzicie?” Kobiety wyciągnęły radiotelegrafistkę z kabiny, ucałowały, a ona im rozdawała kaczeńce. Szarik stał wsparty przednimi łapami o dach szoferki i baczył pilnie, czy czego złego Lidce nie robią.
— Nie moglibyście nam dać jakiej broni? — pytali mężczyźni Grigorija.
— Nie wolno. Zapisane numery — wyjaśniał. — Po co wam? Tu teraz głębokie tyły, Niemców nie ma...
— Są.
— Cywile co najwyżej.
— Panie sierżancie — poważnie rzekł wysoki ze szramą i ściszył głos:
— Myśmy nocą samolot słyszeli, a rankiem taki parasol znaleźli. — Wyciągnął zza pazuchy trójkąt cienkiego białego jedwabiu, wypruty z czaszy spadochronu.
— Na koszule, na bluzki dobre — roześmiał się Gruzin.
— Dobre. Wszystkim rozdałem po równo... Jak broni nie możecie, to może choć naboi do ruskiego automatu?
— Bierz. — Saakaszwili podał przez okno swój zapasowy magazynek do pepeszy.
— Granaty można w podarku — oświadczył stojący w pudle Tomasz i pogrzebawszy w kieszeniach wręczył chudemu cztery obronne efki, zwane z racji jajowatego kształtu cytrynkami.