Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Prawdę szwab mówi? — spytał Wichura Łażewskiego.

Podchorąży, przygryzając wargę, dał znak, żeby milczał, i odwróciwszy głowę szybkimi ruchami przetarł oczy. Głośnik darł się, jakby pragnąc, by głuchy usłyszał:

— Proszę o zaprzestanie ognia i wysłanie pełnomocnych przedstawicieli dowództwa wojsk radzieckich...

Marusia przytuliła się do Janka, a on objął ją ramieniem.

— Achtung! Wnimanije! Uwaga! — powtarzał ten sam głos po chwili przerwy.

Pawłow znalazł łom pod filarem, podważył nim betonową płytę peronu.

— Mogę pomóc — zgłosił się Gustlik. — Chyba to koniec.

— Może jeszcze nie koniec, ale na pewno początek — odpowiedział kapitan. — Tak czy inaczej czołg trzeba na górę wyprowadzić, zanim zaczną chodzić pociągi.

63. Brama Brandenburska

Podpalić znacznie łatwiej niż ugasić. Uliczne blaszane głośniki, przez które jeszcze parę dni temu krzyczał Hitler, prosiły zwycięskie wojska o przerwanie ognia, lecz nie wszystkie węzły oporu przestały strzelać. W ruinach dymiącego miasta jazgotały jeszcze szmajsery i karabiny maszynowe, gdzieś od południa skrzypiał paskudnie nebelwerfel — sześciolufowy moździerz ochrzczony przez naszych żołnierzy „szafą” albo „krową”.

Wydawało się, jakby oficerowie SS i Wehrmachtu spieszyli wystrzelać do końca amunicję w trosce o to, by granaty i kule zdążyły zabić, nim nastąpi pokój.

O pierwszej po południu u wiaduktu na Charlottenburgerstrasse miała się stawić delegacja dowództwa obrony Berlina pod białą flagą, lecz dochodziło dopiero wpół do ósmej. Wpół do ósmej według czasu środkowoeuropejskiego.

Zegarki w sztabach radzieckich i polskich pułków wskazywały wpół do dziesiątej — na całym froncie liczono czas według Moskwy, nie zmieniono go od bitew pod Leningradem i nad Wołgą. To była ta sama wojna i sprawiedliwie było, że mierzył ją ten sam czas.

— Rosomak, przestań filozofować. Skoro strzelają, to raz jeszcze wezwij do poddania i bierz blok siłą! — krzyczał schrypnięty dowódca do słuchawki. — Pora wojnę kończyć i do domu wracać. Melduj o wykonaniu.

Telefonista w powietrzu złapał słuchawkę. Uśmiechnął się pobladłą i zarośniętą gębą.

— Ogól się, synu — rozkazał pułkownik i ziewnął potężnie.

Stanowisko dowodzenia po raz pierwszy zorganizowano nie w piwnicy, lecz na piętrze. Przez wybite okna, w których leżały worki z piaskiem, pozostawione przez niemiecką załogę, widać było plac stacyjny i poszarpany napis: U–BAHNH...

Słońce już dawno wzeszło, ale promienie przedzierały się z trudem przez chmurę dymu i kurzu zwisającą nad pokonaną stolicą Rzeszy. Na wszystkich przedmiotach leżał dziwny blask, podobny do zgaszonego światła podczas zaćmienia.

— Rany gorzkie, jak ja bym przespał się te głupie trzysta trzydzieści minut — powiedział pułkownik do szefa sztabu i dopiero teraz spostrzegł, że major chrapie oparty czołem o stół zasłany papierami.

Zgrzytnęło na posadzce rozbite szkło, stuknęły obcasy.

— Obywatelu pułkowniku, sierżant Kos melduje się na rozkaz.

Czołgista stał wyprostowany na baczność we framudze, z której podmuch wybuchu wyrwał drzwi. Spod czarnego hełmofonu opadał mu na czoło kosmyk jasnych włosów, na brudnej twarzy świeciły wesoło oczy jasne jak pogodny błękit.

— Siadaj — zaprosił gestem pułkownik, zgarnąwszy mapy z narożnika stołu. — Napijesz się?

— Po wódce sen morzy.

— Kto ci wódkę proponuje, smarkaczu — mruknął gospodarz nalewając dwie filiżanki z kamionkowego czajnika, który grzał się na parze nad spirytusową kuchenką. — Kawa. Syp więcej cukru, bo worki wyciągnięte z pożaru i przypaliło zbyt mocno.

Chwilę siedzieli w milczeniu, pociągali małymi łykami orzeźwiającą czerń.

— Wnioski odznaczeniowe zaczniemy pisać za parę dni, jak sztab się wyśpi — powiedział dowódca pułku. — A teraz mam dla was jeszcze jedną robotę. Wylazł „Rudy” z nory?

— Lada chwila.

— Na radzieckich czołgach posyłam batalion przez cały park Tiergarten pod Bramę Brandenburską i Reichstag. Nie powinni natrafić na opór. Choć jeszcze nie wszyscy przestali strzelać, to co minuta ciszej.

Na przekór słowom pułkownika za oknami gruchnął silny wybuch, a potem jedna po drugiej przetoczyło się parę słabych detonacji.

— Na lewym skrzydle silny ogień... — mamrotał rozbudzony szef sztabu.

— Spij — uspokoił go dowódca podchodząc do okna.

— Kapitan Pawłow rozwalił trotylem peron i schody, żeby było można...

„Rudy” właśnie wyłaził spod ziemi na nawierzchnię, więc Kos przerwał wyjaśnianie. Po rozkruszonych stopniach, porykując silnikiem, czołg wypełznął na plac i skręciwszy w lewo zajął stanowisko za rozbitym tygrysem.

Pułkownik wrócił do stołu i tłumaczył dalej:

— Chcę, żeby na czele tej kolumny szedł czołg z orłem na wieży.

— Rozkaz.

— Umyjcie się, ogólcie raz dwa. Ruszycie za kwadrans. Na pancerz weźcie grupę szturmową Szawełły.

Wracając do czołgu Janek skakał po trzy schody i gwizdał z radości.

Spełniło się marzenie — pójdą na czele kolumny, w samym sercu Berlina. A więc prawie jakby defilada, i miał trochę racji Wichura, jak im ją jeszcze w Kreuzburgu obiecywał. Przy czołgu Kos jednak spoważniał i nie wyjaśniając zadania nakazał pełną gotowość bojową. Lepiej na zimne dmuchać niż się sparzyć.

Niewielka była radziecka kolumna ciężkich czołgów i niewielki nasz batalion w maju 1945 roku. Zebrali się szybko i nawet kwadrans nie minął, jak ruszyli. Zaraz za placem „Rudy” wjechał pomiędzy drzewa parku Tiergarten. Szedł z zamkniętymi włazami. Za wieżą czaił się sześcioosobowy desant, przepatrujący teren do przodu i na boki. Z tyłu, w odległości kilkudziesięciu metrów, jechała kolumna ciężkich jotesów z desantem polskich piechurów.

Cisza tu była i bezruch połamanych drzew, pierwszymi jasnymi liśćmi zazielenionych na poczerniałych od ognia kikutach. Tylko z daleka sypała się jakaś zabłąkana, uparta seria i niczym puszczyk pohukiwał samotny moździerz. Wypełnili park rześkim, dźwięcznym gangiem czołgowego silnika, falującym przy forsowaniu przeszkód.

Sporo było tych przeszkód na drodze Grzegorza: okopy, rowy, zasieki z kolczastego drutu, przeciwpancerne jeże z szyn pospawanych spiesznie, które musiał pancerzem rozsuwać na boki albo omijać. Czołg lawirował, wspinał się i opadał. Czasem z gniewnym porykiwaniem odpychał wrak działa lub samochodu, tarasujący przejazd.

— Kilometrami tak mogę jechać — zwierzył się Zubryk sierżantowi Szawelle. — Byle nie strzelali...

Rzuciło wozem na kolejnej przeszkodzie, felczer o mało się nie zesunął na ziemię.

— Otóż ja na furmance wolę — odrzekł Konstanty.

— Nudno — stwierdził Łażewski i zastukał w pancerz. — Nudno! — krzyknął do załogi.

Kos otworzył właz, wysunął się do ramion.

— Chyba to już tę bramę widać?

— Niechybnie — skinął głową Konstanty. — Wrota duże bardzo.

— Miejsce kapitanowi ustąpiłem — przypomniał Czereśniak siedzący na pancerzu.

— Czego chcesz za to?

— Instrument został. Zagrałbym. Pan podchorąży właśnie mówi, że nudno.

— Fason rzecz ważna — wsparł go Łażewski. — Niech słyszą, że Polacy jadą.

— A jakby nie usłyszeli, to mogliby pomyśleć, że Niemcy? — nieśmiało spytał Zubryk i staranniej się schował za wieżę.

— Dobra — przyzwolił Kos widząc, że niedaleko do celu, a wokół nikogo nie widać.

— Masz — wynurzył się z drugiego włazu Gustlik z harmonią w ręku.

— Stosowne byłoby coś wesołego — doradził sierżant.

— Do samej bramy graj — rozkazał Janek. — I głośno.

Czereśniak siadł na wieży, rozciągnął miechy. Nie próbując akordów, nie namyślając się, gwizdnął przeraźliwie i z miejsca zagrał oberka na pełne obroty.

Po lewej miedzy drzewami widzieli już wyraźnie bryłę Reichstagu, nakrytą pogiętym durszlakiem kopuły. Nadchodziła od tamtej strony czwórkowa kolumna, około pięciuset ludzi.

193
{"b":"759768","o":1}