Tego dnia, kiedy przyszedł list, niebo było słoneczne, błękitne, słońce grzało mocno przez szybki. Wiosną trudno siedzieć w domu, więc najpierw Jeleń ruszył do kuchni rąbać drwa w ramach ćwiczeń zdrowotnych, a także po to, by podtrzymać dobre stosunki z kucharzem. Potem Grigorij poszedł do lasu, by w samotności pośpiewać, gdyż twierdził:
— Kie-edy śpiewam, to się nie jąkam.
Jąkał się zresztą coraz rzadziej, tylko w momentach wzruszeń albo gdy chciał coś bardzo szybko powiedzieć.
Przyszła Marusia i jak co dzień masowała lewą rękę Janka od ramienia ku plecom. Skóra na niej była jasna, jaka bywa na dłoniach praczek, przymarszczona lekko. Całe ramię stało się chude, drobne, powoli nabierało sił. Podczas zabiegu on opowiadał jej o swoim domu w Gdańsku, o tym, jak uczył się w szkole, o wojnie we wrześniu i poszukiwaniu ojca. Taka stanęła między nimi umowa, tak było zawsze.
Ogoniok miała dziś wolny dzień, więc po zakończeniu masażu przyniosła Kosowi mundur i wybrali się na spacer razem z Szarikiem. Z gałęzi sosen opadały ciężkie, nabrzmiałe słońcem krople. Snuł się po igłach wilgotny szelest, pachniała ziemia. Trawa była jeszcze zeszłoroczna, ruda, ale jak się pochylić, to pod spodem można było dostrzec nieśmiałe, jasnozielone źdźbła.
Wędrowali w milczeniu krętą ścieżką, omijając tające błoto.
— Gdzie masz szalik? — spytała dziewczyna.
— Zostawiłem, ciepło dzisiaj.
— Powinieneś nosić.
— Nie pasuje do munduru. Nie lubię go zresztą.
Znowu milczeli. Przystanęli dopiero na skraju niewielkiej polanki.
Między sosnami leżała spora kałuża wody, przymarszczona pośrodku marcowym wiatrem. Odbijały się w niej korony sosen, a za nimi, głębiej, było błękitne niebo. Kiedy tak patrzyć w wodę to wydaje się, że kałuża jest oknem prowadzącym na tamtą stronę ziemi. Po bokach, w cieniu, szarzały resztki tającego lodu.
— A ją lubisz?
— Kogo?
— Tę, co podarowała.
— Razem jechaliśmy do armii, razem przyszliśmy do brygady...
Zdawało mi się, że nasza znajomość to coś bardzo ważnego, ale potem wyszło inaczej.
— Jak?
Janek przypomniał sobie, o czym mówili Grześ i Gustlik wówczas, gdy na leśnej polanie z rąk generała otrzymali Krzyże Walecznych, a Lidka przyszła zapraszać go do kina. Po chwili milczenia wyjaśnił Marusi:
— Ja jej nie byłem potrzebny, wolała innych. A potem się okazało, że załoga jest dobra i znaczna, bo z nami jeździł Szarik. Dostaliśmy ordery, wszyscy o tym mówili i jej się zaczęło zdawać, że jestem jej potrzebny...
— Jej się zaczęło zdawać... — przerwała mu Ogoniok i potrząsnąwszy głową, rozsypała włosy o barwie świeżych, dopiero co wyłuskanych kasztanów. — A ty?
— Co ja?
— Czy tobie jest potrzebna, czy ją lubisz?
Janek oparł rękę na chłodnej, wilgotnej korze sosny, nabrał powietrza w płuca.
20. Rozstajne drogi
Bywa, że podczas jesiennego ciągu kaczka odbije się od stada.
Zatrzymają ją jakieś ważne ptasie sprawy, wczesny mróz oblodzi jeziorko między trzcinami albo przeszkodzi złamane skrzydło. Przemarzniętą samotnicę pochwycą ludzie, ogrzeją, wyleczą, ale już zbyt późno na podróż w cieplejsze kraje i sił brak. Tłucze się więc całą zimę po izbie, przywyknie niby, z ręki jada.
Kiedy jednak śnieg odtaje, wybłękitnieje niebo i wiosna przyniesie pierwsze ciepłe wiatry, ptak poczyna być niespokojny. Żal się z nim rozstać, a przecież widać, że trzeba, że nie można inaczej. Są uczucia ważniejsze i silniejsze niż przywiązanie do sytości i ciepłej izby. Gdy z południa nadciąga wysoki klucz, trzeba otworzyć drzwi lub okno. Jeszcze tylko rozbieg, start niski nad ziemią, a potem, gdy narośnie już szybkość, stromy wzlot w górę i jeszcze tylko koło radosne nad gościnnym domem, poświst skrzydeł i malejąca sylwetka o długiej szyi. Ptak wraca do swego żywiołu, do swych towarzyszy.
Brezent samochodu łopotał jak skrzydło, wzdymał się wypełniony wiatrem. W kącie przy szoferce, na zapasowej oponie i paru garściach siana siedział Janek z Marusią, otuleni jedną peleryną; obok nich, przy prawej burcie, Grześ i Gustlik. Szarik wcisnął się między czołgistów, łeb trzymał na kolanach dziewczyny.
Naturalnie nie jechali sami. Całe pudło ciężarówki wypełnione było frontowym bractwem. Dopiero co wsiedli wszyscy na skrzyżowaniu, rozlokowali się i przypatrywali sąsiadom, ale już zostały zawarte pierwsze znajomości, już zaczynali dzielić się machorką, częstować nawzajem papierosami.
— Bierzcie, to trofejne, zdobyczne, nazywają się juno — proponował siwy kapitan.
— Po ichniemu juno, a po naszemu — słoma, wybaczcie śmiałe słowo.
Może machorki spróbujecie żołnierskiej, krupki.
— Mnie żona samosad przysłała. Mocny, aż w głowie się kręci, a jak pachnie... Bardzo proszę, towarzysze, każdemu dam spróbować.
Ciężarówka zbliżała się do miasta, z tyłu popod łukiem brezentu widzieli pojedyncze domki, potem wjechali na praskie ulice, i rozmowy przycichły.
Może dlatego, że prawie wszyscy zadymili papierosami, a może spoglądali na ruiny rozbitych pociskami domów, na których śnieg tajał w słońcu i powietrze leciutko drgało.
— Wtenczas też dymiły, tylko inaczej — powiedział Grześ.
Skręcili w lewo, droga opadała łagodnym zjazdem ku Wiśle. Janek uniósł głowę, patrzył uważnie, i wskazawszy ręką powiedział:
— Słuchajcie, przecież my właśnie gdzieś tu, w tym miejscu... Jeszcze kamienie powyrywane z bruku. Toż to ślad po nas, po „Rudym”.
Zastukały dyle na podjeździe; skrzypnęła, poddała się pod ciężarem wozu nawierzchnia pontonowego mostu.
— Sojuzniki, wy tankisty?
— Tak, czołgiści.
— Kiedy byliście ranni?
— Jak Pragę braliśmy, we wrześniu — wyjaśnił Saakaszwili.
— Za Pragę dostaliście ordery?
Jeleń i Saakaszwili mieli rozpięte płaszcze, żeby wszyscy mogli widzieć biało-czerwone wstążeczki i Krzyże Walecznych.
— Nie, to wcześnej. Pod Studziankami pomagaliśmy 8 armii gwardii utrzymać przyczółek za Wisłą. A na Pradze byliśmy ranni.
— Solidnie was stuknęli, tyle czasu w szpitalu?
— Niczego sobie, owszem.
— A czwarty jak? Spalany?
— Ka-akowo czo-orta — Grześ ze zdenerwowania zaczął się jąkać. — Zdrów i cały, wo-ojuje.
Pięli się teraz pod górę szerokimi skrętami „ślimaka” na Karową. Cisza zaległa w aucie. Tu miasto wyglądało inaczej niż na Pradze — jednego całego domu nie było. Jechali wąwozami wypalonych murów, między dziwnymi, poszarpanymi wzgórzami podobnymi do skał wapiennych, w których burze wypłukały prostokątne okna. Przez usypiska biegły kręte, górskie ścieżki, wznoszące się zakosami. Z rzadka tu i ówdzie widać było sylwetkę ludzką, czasem z zabitego deskami okna sterczała rura piecyka, wiatr bawił się niewielką kitką ciemnego dymu.
— Twiordyj narod — powiedział siwy kapitan, właściciel papierosów juno, ale nikt mu nie odpowiedział.
Minął kwadrans, nim z krętych uliczek dostali się na prostą aleję i zobaczyli po prawej falistą przestrzeń, postrzępioną łatami śniegu, spod którego słońce dobywało piarg cegły zmielonej przez pociski. Zrozumieli, że to jeszcze nie pole, że tu kiedyś również było miasto. Daleko pośród pustkowia sterczał samotny, zagubiony kościół.
Żołnierz, który częstował machorką, mełł w zębach ciężkie przekleństwo.
Znowu była cisza. Jechali dalej, patrząc z uwagą na parę fabrycznych kominów, z których bliższy, wyszczerbiony, dymił. Dopiero wówczas, kiedy wyjechali z miasta i po obu stronach szosy zaczęły się pola, wiatr zmył z ludzi milczenie.
— Jakże to odbudowywać? Widziałem dużo spalonych miast, ale przecież nie takie.
— Może Smoleńsk podobny.
— Może Stalingrad.
— Jak odbudowywać? — wtrącił żołnierz, któremu żona przysłała samosad. — Jeśli razem do roboty stanąć, to ludzie wszystko mogą. Ot, rebiata tu jadą, tankisty. Ich nieźle poharatało, a przecież załatali, wyleczyli i teraz wracają na front. Pragę wzięli, a Berlin będą brać... Mnie na ten przykład w Łodzi ranili. Kiedyśmy wpadli do miasta, to fryce nic jeszcze nie wiedzieli, sklepy mieli otwarte, oczy na nas wytrzeszczali. Ale jeden z dachu strzelił i trafił.