— Ja zostałem ranny w Katowicach.
— Ja jeszcze dalej, pod Kostrzyniem. Tam 8 armia gwardii przyczółek za Odrą brała.
— Stamtąd do Berlina blisko. Jaki on jest, ten Berlin?
Młody, płowowłosy oficer w okrągłej czapce z błękitną wypustką uśmiechnął się i powiedział:
— Ja wam powiem. Ulice są czarne, tylko na dachach blask, a dokoła kłębki dymu z zenitówek. W dole, gdzie bomba upadnie, to błysk i plama ognia się rozlewa. A resztę sami już z bliska zobaczycie.
— Nie chcę ja go oglądać — zwrócił się Grześ do lotnika. — Zerknąć można, a nawet warto i potem zaraz z powrotem do domu. U nas góry samego nieba sięgają, czapy białe noszą ze śniegu, a w dolinach ciepło i co rok młode wino.
— Tankist, a ty skąd jesteś?
— Ja, skąd je-estem? — speszył się Grześ, niezdecydowany, czy wybrać wersję prawdziwą, czy oficjalną.
— On je od Sandomierza — wyręczył Jeleń kolegę.
— To pod Sandomierzem góry nieba sięgają i śnieg na szczytach leży?
— Jak się od dołu podziwać, to tak się zdawo, że bardzo wysoko, a zimą śnieg na nich leży — bohatersko łgał Gustlik.
— Smagły ten wasz kumpel i czarny jak Gruzin.
— Bywają tacy pod Sandomierzem.
Roześmieli się wszyscy wesoło, bowiem wśród ludzi noszących mundury nie tylko od czasów pana Zagłoby, ale znacznie dawniej, ceniona jest umiejętność koloryzowania i składania ciekawych opowieści.
— Pies też spod Sandomierza? — zapytał przymrużając oko właściciel samosadu. — Założyłbym się, że w broni pancernej walczy.
— Jakbyś wiedział! — ucieszył się Saakaszwili, że teraz na tamtego pułapkę może zastawić. — Czytaj, co tu pisze, o tu, blaszka na obroży.
Szarik widząc, że wszyscy zwracają nań uwagę, wyprostował się godnie i nie ze złości, ale tak, na wszelki wypadek, zaprezentował białe kły.
— Ja będę czytać, a on mi głowę odgryzie. Poza tym nie przy mnie pisane, polskimi literami.
— Mogę wam przetłumaczyć — cieszył się Grześ. — Tu jest napisane: „Szarik, pies brygady pancernej”.
— Ho, ho, to trzeba do niego mówić, towarzyszu szeregowy. Myślałem, że zwykły pies, a okazuje się żołnierz.
— Po-oczekaj — Saakaszwili zająknął się w pośpiechu. — Ja ci będę jego zasługi opowiadał, a ty tylko licz na palcach. Od razu możesz zdjąć buty, bo samych rąk nie starczy.
Wszyscy pasażerowie ciężarówki obrócili się w stronę Grigorija i z zainteresowaniem słuchali, jak Szarik będąc jeszcze zupełnie małym szczeniakiem nie uląkł się tygrysa, o frontowych przygodach i wreszcie nawet o zaduszeniu kury w szpitalu, bo Saakaszwili, jeśli już zaczął mówić, to opowiadał rzetelnie do końca, nie opuszczając niczego, a raczej nawet dodając pewne szczegóły, których ani Kos, ani Jeleń nie mogli sobie przypomnieć.
Dzieje bronietankowoj sobaki, czyli psa pancernego, jak go zaczęli nazywać, rozweseliły wszystkich i kiedy wreszcie dobiegły końca, ktoś zaczął nucić, a potem razem, zgodnym chórem zaśpiewali modną w owym czasie piosenkę.
Nie za to miedali dali,
czto Warszawu my widali
A za to nas nagradili,
czto Polszu oswobodili.
Piosenka była długa, pojawiały się coraz nowe zwrotki, dwukrotnie powtarzano każdy refren i Janek korzystając, że nikt nie zwraca uwagi, szepnął Marusi do ucha:
— Nie zapominaj o mnie.
— Nie zapomnę już nigdy.
— Może gdzieś blisko od siebie będziemy, a jeśli nawet daleko, to i tak się spotkamy zaraz po wojnie.
— Chciałabym bardzo, ale nie wiem, czy tak będzie. Rozstanie pewne, a spotkanie na śniegu tającym pisane.
— Spotkamy się na pewno — szepnął. — Będziemy potem już zawsze razem: ty i ja, Szarik i... może ojciec.
Zwróciła twarz ku niemu. Janek niby poprawiając brezentową pelerynę, którą byli osłonięci, dotknął wargami jej gładkiego policzka, pokrytego leciutkim meszkiem jak śliwa świeżo zerwana z drzewa.
Wiele mogłyby opowiedzieć rozstajne drogi. Czasem spotykają się na nich ludzie, lecz częściej żegnają i potem jedni idą w lewo, drudzy w prawo, nie wiedząc nigdy na pewno, czy kiedykolwiek jeszcze splotą się ich losy, i jak odległe jest następne spotkanie. Nie o kilometry tu chodzi, lecz o czas. Życie mierzy się w miesiącach i latach, w godzinach i dniach, a nie w kilometrach.
Ciężarówka podwiozła ich do Poznania, a potem pieszo poszli za miasto, by czekać u rozstajnych dróg na następną okazję. Był tu punkt kontrolny, na którym sprawdzano dokumenty, ustalano dalszą marszrutę powracających na front żołnierzy. Wiedzieli już, że właśnie tutaj muszą się rozstać. Marusi droga wypadła prosto na zachód, a im w prawo, bardziej ku północy.
Na razie nic jakoś nie jechało i korzystając z ostatnich chwil, Ogoniok nałamała wierzbowych gałązek w przydrożnym rowie. Pokryte były świeżymi koćkami, aksamitnymi w dotknięciu. Rozdarowała chłopcom cały bukiet, pozatykała im witki za pasy.
Saakaszwili, chętny jak zwykle do głośnego wyrażania swych uczuć, zaniósł trochę kociek regulującej ruch dziewczynie i przyklęknąwszy pośrodku drogi na rozjeżdżonym oponami błocie wyjaśniał jej, że nigdy w życiu nie spotkał kobiety o tak zdumiewającej urodzie.
Jeleń, jeszcze niepewny w stu procentach swojej zrośniętej na nowo nogi, przysiadł na kamieniu i gapił się w pole, na którym wcześniej niż zwykle zakwitła tego roku tarnina. Wokół krzewów wędrowało tam i z powrotem nieduże stadko kosów. Ptaki pogwizdywały cichutko, przefruwały z miejsca na miejsce, szukały pożywienia na odtajałym ze śniegu polu. Odróżniając brązowawe, nieco mniejsze samiczki od czarnych samców, usiłował je liczyć, nie bardzo zresztą wiedząc po co. Ot, może dlatego po prostu, by jakoś przeczekać chwile, które dzieliły ich od pożegnania.
Tak bywa, że ludzie bardzo pragnący być razem poczynają się niecierpliwić na dworcu i pragną, by jak najszybciej odjechał pociąg, o którym wiadomo, że odjechać musi.
Marusia i Janek stali obok. Początkowo próbowali żartować właśnie na temat tych kosów wędrujących po polu i pokrewieństwa, jakie zapewne być musi pomiędzy ich nazwą a jego nazwiskiem. Nie kleiły się jednak te żarty, więc zamilkli i ze smutkiem spoglądali sobie w oczy, to znowu z niecierpliwością na drogę.
Nadjechała wreszcie ciężarówka z długim pudłem pokrytym brezentem, spod którego wystawał srebrny ogon myśliwskiego samolotu. Regulująca zatrzymała ją, rozmawiała chwilę z kierowcą, a potem z lotnikami w skórzanych kurtkach, jadącymi pod brezentem i wreszcie skinęła w stronę Marusi.
Teraz dopiero się okazało, że mają ważne sprawy do załatwienia, że muszą sobie jeszcze parę rzeczy powiedzieć. Ogoniok dała Jankowi stary list, który nosiła w kieszeni na piersi — wszystko, co w nim było, zostało powiedziane, ale chciała, by miał to na piśmie, by mógł przeczytać, kiedy już będą daleko od siebie.
Janek dał jej pierścionek, wypiłowany misternie z miedzianego paska, który obciął z artyleryjskiego pocisku. Mówili do siebie jedno przez drugie.
Szarik, wietrząc niespokojnie, popiskiwał ze szczerym żalem. Lotnicy tracili cierpliwość.
— Pocałuj ją wreszcie, bo nam pora w drogę.
Janek usłuchał rady, dziewczyna podbiegła do ciężarówki, podchwycona za ręce znalazła się pod brezentem. Wóz ruszył, odjeżdżał nabierając pędu.
Patrzyli za nim, widząc początkowo smutny uśmiech Marusi, a potem tylko jej sylwetkę i czerwonawe włosy na tle srebrnego statecznika samolotu.
Gdy ciężarówka zniknęła za zakrętem, Janek poszedł wzdłuż szosy, zatrzymał się koło pozieleniałej pierwszymi listkami wierzby i rozwinął list.
Przeczytał go wolno, od początku do końca, a potem cichutko powtórzył sam do siebie:
— Koło północy poszlibyśmy w cień sadu, w zapach jaśminowych krzaków. Tam nikt by nas nie widział...
Stał z twarzą zwróconą pod wiatr, czuł wiosenne powietrze głaszczące mu rozgrzane policzki.