Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Janek... — Gustlik lekko trącił dowódcę. — Ty go znasz?

— Nie.

— To co mu się tak przyglądasz?

— Dummer Kugel schiesst einen Pudel... Rozumiesz. To jest Kugel męskiego rodzaju. Ten skórkojad, który psa zastrzelił.

— Nie zastrzelił — odpowiedział po polsku jeniec. — Nie zastrzelił, omyłka — powtórzył twardym akcentem, ale zupełnie poprawnie. — Einen Pudel schiessen znaczy zrobić omyłka.

— Po polsku gada? — mruknął Jeień.

— Po polsku też byka strzelić, to niepotrzebny był, niepotrzebny karabin — tłumaczył obergefreiter, poprawiając okulary zsuwające się ze spoconego nosa. — Fszystko powiem...

— Polak? — nie rozchmurzając brwi spytał Kos.

— Niemiec — zaprzeczył tamten.

— Skąd znasz język?

— Schneidemühl, po polsku Piła, polski Singverein.

— Chór — powiedział Gustlik.

— Ja, chór. A w nim dziewczyna. Chciałem, żeby była żona, a ona nie chce mówić po niemiecku.

— Co znaczy ten napis? Co za omyłka? Dlaczegoś się schował na barce?

— Nie schował.

— Zamknięty był — przypomniał Jeleń.

— Oni mnie w areszt, bo ja mówię, żeby nie wysadzać śluzy, nie niszczyć miasta.

— Kto miał wysadzić śluzę?

— Nasze Sprengkommando.

— Po co?

— Tu jezioro — pokazał ręką, że wysoko, a potem opuścił ją w dół. — Śluza trzyma woda, a w dole nad kanałem Ritzen. Kiedy wróg wejdzie do miasta, to Sprengkommando zatopić, nie puszczać dalej. Hitler każe: „Um jeden Preis an der Oder halten!”

— A ty żeś chcioł puszczać? — spytał Jeleń.

— Nein — odrzekł jeniec po chwili namysłu. — Hitler kaputt, aber Deutschland, die Leute nicht kaputt. Niemcy, ludzie nicht kaputt. W Ritzen mój dom i róże, czterysta róże. „Hochwasser” zniszczy róże, wszystko zniszczy, nic nie zmieni — der Krieg ist verloren, wojna przegrana...

Niemiec mówił to ze szczerym bólem w głosie. Potem umilkł na długą chwilę, stał z opuszczoną głową. Jak zwykle w chwilach ciszy wydało się, że głośniej grzmi artyleria na horyzoncie.

— Ja mówię: Herr Oberleutnant, my Sprengkommando, nikt tu nie przyjdzie. Wystarczy przeciąć druty i miasto ocaleje. Teraz kiedy nie ma Nazi, śluza ocaleje, róże ocaleją...

Niemiec stał w sieni twarzą ku drzwiom. Blask zachodu migotał w szkłach, oświecał jego nieforemną, ale poczciwą twarz. Czołgiści stali przed nim nieruchomo, słuchali z uwagą. W tym, co mówił Kugel, tkwiła jakaś prawda, która kazała im zapomnieć o wojnie i zapragnąć, żeby ocalało miasto i róże...

Słowa jeńca przerwał metaliczny, ostry łoskot kołatki u bramy: jedno uderzenie, przerwa i trzy szybko następujące po sobie.

Sytuacja zmieniła się w jednej chwili. Janek i Saakaszwili błyskawicznie zakneblowali i związali obergefreitera. Gustlik wdział niemiecką kurtkę, pas i hełm.

— Pilnuj go — rozkazał Kos Gruzinowi, a obaj z Jeleniem, chwyciwszy broń, pobiegli do bramy.

Stuk rozległ się po raz wtóry.

— Warte — zaburczał Jeleń i nasunąwszy hełm na oczy uchylił nieco okienka w murze.

Po tamtej stronie stał żołnierz z torbą na piersiach. Lufa karabinu sterczała mu spokojnie nad ramieniem.

— Pakiet — podał kopertę i zeszyt pokwitowań.

Gustlik bez słowa zaczął podpisywać.

— Der Koch ist in den Himmel geflogen — Kucharz do nieba poleciał — zażartował łącznik.

— Ja, wir haben gesehen — mruknął Gustlik.

Tamten siadł na rower i odjechał, a Jeleń domknął okiennicę, wepchnął zasuwę.

— Tomasz, pieron, ma oczy z guzików, niczego nie widzi — gderał oddając kopertę Kosowi. — Wejrzyj ino, co tam Hitler pisze.

— Trzeba będzie lampę zapalić.

Wróciwszy do sieni zamknęli drzwi, opuścili na oknie zasłony.

Saakaszwili zapalił karbidówkę, bo elektryczność miał tylko bunkier.

Tymczasem Jeleń wszedł kilka schodów i pytał podnosząc głowę:

— Ślepyś, Tomek?

— Widziałem, ale myślałem, że przejedzie obok.

— Nie myśl za dużo, bo się spocisz. Melduj...

— Nie jest źle, chłopaki — ożywił się Kos. — Sztab naszego samodzielnego Pionierbataillon zur besonderen Vervendung, czyli batalionu saperów do zadań specjalnych, zawiadamia, żebyśmy byli gotowi, bo jutro na przedpolach Ritzen można się spodziewać polnische bolschevistische Truppen, czyli naszej armii... Wyjmij mu knebel i rozwiąż ręce.

Saakaszwili wykonał rozkaz i z własnej inicjatywy podsunął Niemcowi taboret.

— Siadaj.

— Możemy wrócić do przerwanej rozmowy — uśmiechnął się Kos. — Znaczy zaproponowaliście oberleutnantowi, żeby nie wykonywać rozkazu, a on was posadził do aresztu na barkę stojącą w podminowanej śluzie.

Długą chwilę trwała cisza. Ciężka artyleria położyła jedną po drugiej salwy gdzieś w pobliżu. Zachybotał płomień. Spłoszył się Niemiec.

— To nasze — uspokoił go Gustlik i dodał: — Możesz mi, kluku, podziękować, że cię twoi do luftu nie wysłali.

Znowu cisza. Jeniec siedział z opuszczoną głową.

— Gdzie są ładunki i skąd miały być detonowane? — spytał Kos.

Niemiec podniósł głowę i obrzuciwszy czołgistów niechętnym spojrzeniem, rzekł:

— Kein Wort mehr.

— Ani słowa? A to dlaczego?

— Die Front ist noch nicht durchgebrochen, front nie jest przełamany. Ja chcę, żeby nie zatopić. Ani Oberleutnant, ani wy.

Kos wstał gwałtownie, zrobił krok naprzód, ale opanował się i rzekł cicho:

— Myślałeś, że front przeskoczył. Ludzi ci nie żal, tylko róż. Zamknij go, Grześ, w piwnicy, ale oddzielnej.

Saakaszwili skinął głową na okularnika i pierwszy ruszył po schodach.

Jeleń stał zadumany, Kos chodził tam i z powrotem.

— Siedzi — oświadczył Grigorij wróciwszy i rzucił klucz na stół, gdzie leżała broń.

— Mięknie — dodał Gustlik.

— A myśmy już byli gotowi do kompanii zapraszać... Obergefreiter Kugel, zbawca róż i miasteczek — mówił Kos dalej, chodząc po sieni z pochmurną, zamyśloną twarzą: — Niewiele brakowało, a strzelilibyśmy takiego cholernego byka...

— Albo pudla — uzupełnił Jeleń.

42. Czarny los

Kos szybkim krokiem chodził tam i z powrotem po sieni. Jeleń co chwila osłaniał dłonią płomień karbidówki, żeby od powiewu nie zgasła, popatrywał na dowódcę załogi i wreszcie nie wytrzymał:

— Daleko mosz jeszcze?

— Dokąd?

— Tego nie wiem, ale kajsi idziesz.

— Odczep się — mruknął Janek. — Chodzę, bo o czymś takim myślę...

— Nam nie powiesz?

— Powiem.

Przysiadł na taborecie między Jeleniem i Saakaszwilim, popatrzył im uważnie w oczy.

— Chłopaki... — spiesznie opróżniał kieszenie munduru na piersiach, wyłożył szmaciane zawiniątko, znalazł gruby ciesielski ołówek i odgarnąwszy broń zaczął kreślić na blacie. — Tu my, tu jezioro i śluza... Dalej kanał, a w dole Ritzen. Miasto naturalnie umocnione, strzelnice w murach, gniazda kaemów w piwnicach. Możemy to wszystko zalać.

Wszyscy trzej coraz niżej pochylali się nad stołem.

— Pod zawiasami jest trotyl, druty idą do bunkra — podpowiedział Gustlik. — Ino sprawdzić, czy szpreng-maszynka w porządku, i wywalomy.

— Tak zaraz?

— A na co czekać?

— Na naszych. Woda powinna zalać miasto, kiedy piechota ruszy do ataku. Nie później i nie wcześniej. Wtenczas pęknie obrona, dywizje wyjdą na płaskowzgórze seelowskie i... na Berlin.

— A jak wiedzieć kiedy? — spytał Saakaszwili i potrąciwszy niechcący zawiniątko odsłonił krzyże, tygrysie ucho i obie fotografie.

Janek przysunął do siebie zdjęcie, obejrzał tak uważnie, jakby pierwszy raz widział, a potem się uśmiechnął.

— Trzeba zawiadomić naszych, jak jest, i wysadzimy na sygnał. Niech dadzą na przykład trzy równe czerwone serie z enkaemu w kierunku śluzy.

Zaskwierczał płomień karbidówki, przygasł i podskoczył znowu.

Zakołysały się wielkie cienie na ścianach.

— Trzeba przejść linię frontu.

— Ja. — Grigorij uniósł rękę.

— Zaś ale — mruknął Gustlik. — Coby się przekraść, trza mieć siły.

122
{"b":"759768","o":1}