— Kto pierwszy, ten lepszy — sprzeciwił się Gruzin.
— Sam pójdę — zdecydował Kos dotykając kudłatego tygrysiego ucha.
— Mam szkołę tajgi. Umiem poruszać się prawie tak cicho jak Szarik.
— Nie, nie pójdziesz, komandir. Dowodzić musisz — tłumaczył Grigorij.
— Prowda. Musisz tu dowodzić — przytaknął Jeleń. — Jakby Niemcy co przewąchali, trzeba śluzy bronić, a wtedy albo tak, albo inaczej rozkazywać.
— To nie czołg.
— Nie czołg, „Rudego” nie ma — zasmucił się Saakaszwili.
— Wszystko jedno: dowodzisz i nie pójdziesz.
— Niech los rozstrzygnie — Janek wziął ze stołu pudełko, wyjął trzy zapałki.
— Czekaj. Szkoda łamać — wstrzymał go Jeleń, sięgnął do ładownicy, wyłuskał z łódki trzy naboje i ustawił szeregiem na stole. — Zapalający idzie — wskazał pocisk pomalowany na czubku czarną farbą.
Kos spojrzał na nie i nic nie powiedział. Co innego ciągnąć zapałki, bo to jakby żart, jakby zabawa. A co innego smukłe naboje, złotawo połyskujące mosiężnymi łuskami, zaostrzone groty śmierci. Poczuł chłód w piersi, ale to była tylko chwila, podmuch marszczący głęboką wodę.
— Zgoda — przytaknął Grigorij, podsuwając na dłoni otwarty ku górze hełmofon. — Czarny los.
— Zgoda — potwierdził Janek.
— Nie — usłyszeli nagle stanowczy głos od strony schodów.
Czereśniak podszedł do stołu, położył jeszcze jeden nabój obok tamtych.
— Chcesz iść przez front? — spytał Gustlik.
— Może nie na mnie padnie — odpowiedział szczerze Tomasz — ale nie ten czas, żeby jak chłop, to zaraz gorszy.
Kos wyciągnął rękę, wziął dołożony przez Tomasza nabój i chwilę obracał go w palcach.
— Zszedłeś z warty.
— Mało co widać z góry.
— Wiesz, o co chodzi.
— Pewno, że wiem. Uszy mam myte — uśmiechnął się, bo on jeden nie zdążył się wykąpać po pełzaniu w błocie.
Janek cały czas patrzył uważnie w oczy żołnierza i teraz bez słowa postawił czwarty nabój obok trzech poprzednich. Na ścianie znieruchomiały powiększone cienie załogi i wydłużone, zogromniałe przez bliskość płomienia cztery ostre losy.
Grigorij odetchnął głęboko i jednym ruchem zgarnąwszy wszystkie naboje, wrzucił je do hełmofonu, potrząsnął, aż zadźwięczały cicho.
— Komu? — spytał.
— Sam bierz — rozkazał Kos i prawie równocześnie sięgnął do wnętrza.
Saakaszwili szybkim ruchem wydobył nabój, podsunął do światła i odstawił — nie barwiony.
Kos z uśmiechem na wargach powolutku otwierał dłoń. Filował, jak mówią karciarze. Dojrzawszy czubek pocisku, pomroczniał, rzucił go niedbale na stół. Obaj z Gruzinem spojrzeli uważnie na dwu pozostałych.
Gustlik jakby trochę zwlekał, ale gdy Tomasz przeżegnał się nieznacznym ruchem dłoni i wyciągnął rękę, Ślązak go wstrzymał.
— Zapomniałżeś, co mówił wachmistrz Kalita? Przed starszego nie leź.
Ja zaraz tego z czarnym szpicem...
Wydobył nabój i postawiwszy go na stół urwał w pół zdania.
Trzy pary oczu spoczęły na twarzy Tomasza. Podniósł rękę, ale zaraz cofnął, bo i tak wiadomo — w hełmofonie został ten czarno pomalowany, zapalający.
— Pan plutonowy mi tu plecaka przypilnuje... — rzekł z westchnieniem.
— Przestań z tym plutonowym. Nie wiesz, jak mam na imię?
— Gustlik.
— No — klepnął go po ramieniu i jakby na sekundę przyciągnął do siebie.
— W niemieckim pójdziesz? — spytał Kos.
— Nie, w swoim.
— Prawie wysechł — Janek pomacał wiszący na wiosłach drelich. — A onuce mokre. Weź moje.
— Sadzy naskrobię — rzekł Grigorij. — Trzeba ją z masłem rozetrzeć, wysmarować twarz i ręce, żeby nie bielały.
Janek wziął ze stołu fotografię pierwszego dowódcy czołgu.
— Chmur nie ma. Polarną będziesz miał po lewej ręce — powiedział patrząc na zdjęcie.
— Chodziłem na gwiazdy, jak trzeba było do lasu co zanieść — odrzekł Tomasz.
Zrzuciwszy niemieckie spodnie zdążył już swoje wyprane włożyć, a teraz starannie owijał onuce, wyrównywał, wdziewał zabłocone buty.
— Księżyc ledwo po nowiu i niedługo zajdzie. Wtenczas ruszysz — zdecydował dowódca załogi.
Tomasz przymknął powieki, jakby go światło raziło.
— Do ciemnego pójdę, żeby oczy przywykły.
Odwrócił się na pięcie i wyszedł do sąsiedniego pokoju. Siadł na krześle, tyłem do okna, zsunął czapkę na oczy i zaczął głęboko oddychać.
Po chwili skrzypnęły drzwi, wszedł Kos.
— Nie chciej mówić niżej niż z dowódcą pułku. Wytłumacz wszystko, tak jak słyszałeś. Mogą to miasto wziąć bez strat. Z pozycji wyjściowych niech dadzą trzy długie czerwone serie nad śluzę. Jak woda pójdzie, będą mieli kwadrans bez ognia na wdarcie się do Ritzen.
— Trzy długie czerwone, kwadrans bez ognia — powtórzył Tomasz. — Nie zapomnę. A lepiej zawsze nic nie pisać, żadnej kartki nie dawać.
— Nawet nie myślałem o kartce. Masz tu kwaśne cukierki — rzekł Janek i wyszedł.
Czereśniak po omacku otworzył blaszane pudełko, wziął landrynkę do ust.
Przez otwarte okno zajrzał nad parapetem Gustlik.
— Tomek.
— No?
— Zamień się.
— Panie plutonowy... Gustlik... W czołgu harmonia została.
— Będziesz miał jeszcze niejedną do wyboru. Zamień się.
— Nie mogę. Cukierki ssam.
— Jakie cukierki? Na mózg ci padło?
— Nie. Kwaśne, żeby szybciej oczy do ciemności przywykły.
Został sam. Siedział na krześle z lekko przekrzywioną głową, jak czynią ludzie, którzy pragną lepiej słyszeć. Z daleka, z falą nocnego wiatru przypłynęło echo serii z karabinu maszynowego i salwy pękających min.
Ledwo wąziutki księżyc utonął w ciemnych chmurach na horyzoncie, uformowanych przez dymy pogorzelisk, pod murem śluzy zamajaczyły cztery postacie.
— Gotów? — cicho spytał Kos.
— Gotów — odpowiedział jak echo Czereśniak.
Stuknęły zasuwy u furtki. Saakaszwili objął Tomasza i szepnął:
— Ona dodaje odwagi.
Odnalazł w mroku jego dłoń i położył na rękojeści swojej szabli.
— Będziesz wracał, piwa przywieź — zamruczał Gustlik.
Uchyliła się furtka i na tle jaśniejszej szczeliny widzieli przez chwilę profil Czereśniaka w połówce na głowie, z pistoletem maszynowym na piersi.
Na usmarowanej sadzą twarzy połyskiwały tylko białka.
Cień przesłonił wyjście i znikł.
— W dobry czas — szepnął Kos zamykając furtkę.
Wrócili wszyscy trzej do sikni. Saakaszwili powtórnie zapalił karbidówkę.
— Skończymy z bronią i spać.
— Ja pierwszy na warcie — zgłosił się Grigorij.
Janek kiwnął potakująco głową. Milczeli. Długą chwilę słychać było tylko poszczękiwanie stali. Gustlik, który wsuwał naboje do taśmy niemieckiego erkaemu, pierwszy przerwał ciszę.
— Nie najgorszy nam się trafił chłapiec. Ludzie z niego będą.
— Będą, jeśli przejdzie. — rzekł z powątpiewaniem Grigorij.
— Droga trudna — przytwierdził Kos.
— Skrzeczycie jak sroki na deszcz... Pierona, byłbych przez to wszystko zapomnioł, że wieczerza mom pojeść.
Ukrajał sobie dwie grube pajdy, bagnetem rozciął puszkę konserw na dwoje. Posmarował grubo, odgryzł wielki kęs.
— Wam też narychtować? — spytał postukując w blachę.
— Narychtuj — zgodził się Grześ. — Tylko cieniej, żebym nie musiał szczęk w zawiasach nadrywać.
W tej samej chwili niczym echo rozległ się głośny, umowny stuk do bramy.
Spojrzeli niespokojnie po sobie, chwycili za broń. Gustlik ruszył pierwszy do sąsiedniego pokoju, skoczył przez parapet, żeby bliżej, i podbiegi do muru.
— Wer da? — spytał groźnym głosem.
Cisza. Tylko grzmotami pobrzmiewał daleki front.
— Wer da, zum tausend Teufel!
Wszyscy trzej czaili się u bramy z bronią gotową do strzału.
Znowu cisza. Jeleń ostrożnie uchylił okiennicę i wyjrzał. Potem ją zamknął, otworzył furtkę i rozejrzawszy się raz jeszcze, wciągnął spory przedmiot do środka.
— Co takiego? — wyszeptał Kos.
— Zobaczysz — odrzekł półgłosem.
Saakaszwili i Kos pierwsi weszli do sieni. Gustlik wkroczył za nimi, położył na stole harmonię, a na harmonii pochlapaną błotem, mokrą jeszcze od deszczu ułańską czapkę rotmistrza z amarantowym, pociemniałym od wilgoci otokiem. Kos nie bardzo wiedział — śmiać się czy złościć. Gruzin parsknął, osłaniając dłonią usta.