— To jest ale beskurcyja! — zaklął Gustlik. — Jak na drodze podkowy najdzie, to nie dojdzie, bo zacznie zbierać.
Grigorij pierwszy objął wartę. Zrezygnował ze stania na wieżyczce, gdyż tak jak mówił Czereśniak, z góry mało co było widać poza linią frontu na wschodzie, po której wciąż pełzały niespokojne błyski, i rudą poświatą na zachodzie, w stronie Berlina. Lepiej było nasłuchiwać siedząc przed wejściem do sieni. Tyle że w pobliżu żadnych dźwięków poza wilgotnym pluskiem od strony śluzy. Czasem jeszcze zachrobotali jeńcy w piwnicy lub westchnął któryś z przyjaciół.
Siedział więc, nasłuchiwał i kombinował, jak namówić resztę załogi, żeby mimo wszystko nie porzucać „Rudego”. Parę wozów w brygadzie po zerwaniu lub uszkodzeniu wież pracowało w charakterze ciągników, wyholowywało uszkodzone czołgi spod ognia. Pancerny ciągnik wielki przynosi pożytek, ale gdyby załoga nie chciała przejść do służby technicznej, to można by również postawić nową wieżę. Skoro i tak mieli działo wymieniać...
Bezszelestnie podszedł z tyłu Janek Kos i przysiadł obok.
— Jeszcze na zmianę nie pora — zaprotestował Saakaszwili.
— Wiem, ale się nie śpi — odszepnął. — Tak myślę, czy dobrze, że Tomek poszedł. Najmłodszy z nas, najkrócej na froncie.
— Czarny wyciągnął.
— Nie o wszystkim można decydować losowaniem.
— Co do „Rudego”, Janek, trzeba dobrze pomyśleć...
— Nie martw się „Rudym”. Kto wie, co nam jutro przyniesie, a i do rana jeszcze daleko.
Zaszeleściły zwoje lin, na których Jeleń wymościł sobie legowisko, i po chwili przysiadł obok nich na trzeciego.
— U szwabów Sprengkommando święta rzecz, a jak sonder, czyli specjalne kommando, to dopiero ważne — tłumaczył swoim ciepłym niskim głosem. — Do rana nikt na pewno, dopiero jak ze śniadaniem...
— Czego nie śpisz? — burknął Janek.
— Tego co i ty, muchy gryzą... Dojdzie ten Tomek przez front?
Nikt mu nie odpowiedział, bo od strony Odry wyrósł pomruk, szybko przerodził się w groźny ryk silników. Prawie jednocześnie rozbłysła bomba oświetleniowa i zajazgotały działa przeciwlotnicze, tuż potem jęknęła ziemia pod ciężarem wybuchów i coraz szerzej rozlewać się począł rdzawy blask pożaru.
Wszyscy trzej wstali i unosząc głowy do góry usiłowali dojrzeć odlatujące samoloty na brudnym od dymów niebie.
— Z gwiazdami czy szachownicą? — zastanawiał się Gustlik.
— Wszystko jedno. Ze sześć było — rzekł Grigorij.
— Zrzucili na Ritzen — stwierdził Kos. — Z tego chyba wynika, że nasi rankiem zaatakują miasto.
— Bombardowanie mogło mu pomóc.
— Albo przeszkodzić.
— Dobry żołnierz wszystko na swoją korzyść obróci — oświadczył Saakaszwili. — Dawno temu Persowie oblegali gruziński zamek Ksani. Załoga broniła się mężnie, ale głodowała i co gorsza, nie miała już wody.
Wtedy jeden z łuczników strzelił do orła przelatującego nad murami. Martwy ptak upadł na dziedziniec, w szponach miał rybę. Dowódca zamku Ksani nie pozwolił zjeść, lecz wyrzucił przez strzelnicę wieży. Rybę znaleźli Persowie i zrezygnowali z oblężenia, pewni, że załoga ma pod dostatkiem jedzenia i wody.
— No właśnie — przytwierdził Gustlik. — Wszystko będzie dobrze — uspokajał przyjaciół. — On nie taki głupi, jak wygląda.
— Pamiętacie, jak Skrzetuski wymknął się ze Zbaraża? — rzekł Janek, pomyślał chwilę i spytał: — Może trzeba było, żeby dwaj jednocześnie? Jakby jeden nie przeszedł albo drogę zmylił...
— Jeszcze bych zdążył — ożywił się Gustlik. — W szwabskim mundurze to nawet jak kto spyta...
Załomotał umowny sygnał, ale cichy i jakby delikatny.
— Zawrócił... — szepnął Kos, sięgając jednak odruchowo po pistolet maszynowy.
Spokojnie podeszli wszyscy trzej do bramy, rozstawili się w pogotowiu przy murze, raczej jednak nie wierząc, że coś mogłoby im grozić.
— Wer da? — spytał leniwie Gustlik.
— Aufmachen — odpowiedział spokojny głos.
— Nicht so schnell. Hier ist „Hochwasser” Sonder-Sprengkommando — mówił, a jednocześnie powoli uchylał okiennicę, żeby zerknąć na zewnątrz.
— Hier die SS — zabrzmiała ostra odpowiedź. — Aufmachen.
— Czterech — szepnął Jeleń w kierunku Kosa.
— Wpuszczaj i bez strzału — rozkazał Janek ledwo poruszając ustami.
— Ein Moment — głośno odpowiedział Gustlik, odciągając zasuwę i otwierając furtkę szeroko.
Na teren śluzy wkroczył oficer w czarnym jak noc mundurze, za nim trzech potężnych drabów z pistoletami maszynowymi.
— Wo ist Oberleutnant?
— Moment — powtórzył Gustlik.
Chciał zamknąć furtkę, ale ostatni esesman wstawił but między drzwi, spode łba przyglądał się Ślązakowi. Schylony Jeleń podniósł oczy i nagle, rozginając się jak sprężyna, uderzył od spodu trzymanym oburącz automatem.
Kos zaatakował pierwszego z prawej. Zderzył się, podcinając nogi zwalił go na ziemię, a usiłującego wstać rozpłaszczył ciosem w kark. Grigorij był najdalej. Nim dopadł swego, esesman podniósł pistolet maszynowy do strzału. Zaskoczył go błysk klingi, więc cofnął się, zasłonił przed ciosem i pchnięty w pierś padł na trawę.
Oficer zmierzył do Saakaszwilego z pistoletu, ale cięty w nadgarstek końcem głowni, wypuścił broń, rzucił się do ucieczki. Grigorij skoczył za nim, zawadził stopą o trupa i upadł. Esesman przebiegł trawnik i rabaty z bratkami. Skoczył przez barierę, dudniąc butami biegł po mostku śluzy na drugą stronę.
Widać go było wyraźnie na tle nieba i Kos pewnie sięgnął serią.
Uciekający wyskoczył z rozpędu w górę i zwalił się w paropiętrową studnię śluzy.
Zdyszani i rozpaleni walką wszyscy trzej czekali długą chwilę na ostre klaśnięcie o wodę. Dopiero potem odetchnęli.
— Musiałem — tłumaczył się Kos. — Inaczej zwiałby i zaraz sprowadził swoich kamratów na kark. Albo wyleciałby z hukiem na minie po tamtej stronie śluzy.
— Może im się to nie zda ważne — pocieszył Jeleń. — Mało to strzela?
— Ale esesmani skapują, że czterech poszło i nie wraca. Nie doczekamy spokojnie ranka.
— Taki sam, jak miałeś — rzekł Grigorij podając Jankowi podniesiony z trawy długolufy pistolet esesmana. — Bierz i przestań się boczyć na moją szablę.
Kos zważył broń w ręku.
— Ja bym ci, Grześ, i konia dał za tamto na poligonie...
— Każdy by zrobił to samo — przerwał mu Saakaszwili. — O „Rudym” trzeba pomyśleć, bo silnik dobry, kadłub cały, tylko żeby nowa wieża...
— Nie pora jeszcze — rzekł poważnie Janek. — Na razie jesteśmy jak tygrys w potrzasku: mamy pazury i zęby, ale póki nas nie wyzwolą, nie możemy z miejsca ruszyć. Za godzinę czy dwie, jak skapują, że patrol nie wraca...
— To wywalimy ta śluza i do lasu.
— Nie czekając na czerwone serie?
— Prowda. Musimy czekać.
— Żeby się nie nudziło, podszykujemy to i owo.
Nie zwlekając wzięli się do roboty. Przede wszystkim z barki stojącej w śluzie wytaszczyli na wierzch co się dało z amunicji i kilka pięści pancernych.
Potem Saakaszwili i Kos łomami skruszyli mur w narożniku na piętrze, wybili poziomą szczelinę, przez którą można było ostrzeliwać całe przedpole łącznie z rozwaloną stertą słomy, kryjącą kadłub „Rudego”, i krawędzią lasu.
Gustlik co parę minut wspinał się po schodach.
— Pozór! — pokrzykiwał i zwalał nowy wór z piaskiem obok sterty innych, fortyfikujących stanowisko ogniowe.
Kos podciągnął materac, przyklęknął na nim i przymierzając się do kolby niemieckiego MG, stwierdził:
— Póki piechotą będą nas brali, nie podejdą. Tylko odsłoń, Grześ, niebo nad nami, bo nie lubię jak mi się dachówki za kołnierz sypią.
— Dobra.
Saakaszwili wlazł na worki i lekkimi uderzeniami łomu począł strącać po kilka karpiówek naraz, obnażając sczerniałe drewno krokwi.
— A jak dom rozwalą — zastanawiał się Kos — to jeszcze z pół godziny zejdzie, nim mur sforsują, a potem drugie pół, nim nas wyduszą w bunkrze nad śluzą. Chyba żeby czołgami.
Z dołu rozległ się ostry dźwięk telefonu. Nie milkł, był coraz natarczywszy.