Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Przecież przyczółek tam, gdzie był, i fro-ont stoi, gdzieśmy go zo-ostawili. — Zamyślił się na chwilę i poprosił Jelenia: — Powiedz, Gustlik, do-oktorowi, żeby te łóżka zesunął.

— Prosił żech go, ale się nie chcioł zgodzić.

— Powiedz jeszcze raz.

Z tymi łóżkami to była stara historia: Janek miał lewą rękę w gipsie, a Grześ prawą, więc chcieli, żeby ich postawiono obok siebie, bo wtenczas będą działać razem, jak jeden człowiek.

— Będziemy mie-eli dwie ręce, a Sza–arika na wysługi.

Pies nauczył się szpitalnych stosunków: chodził po siostrę, szczekaniem zawiadamiał kuchnię, że proszą o czaj, czyli gorącą herbatę, a nawet parę razy przyniósł w koszyczku chleb, cukier i masło, póki lekarz kategorycznie tego nie zabronił.

Profesor zaglądał do nich codziennie, co pewien czas badał i marszczył brwi, gdy mu zawracali głowę, zawsze zresztą tym samym: Czernousow prosił, by go skierowano na front, a Jeleń w imieniu obu swych kolegów o zesunięcie łóżek. Nic z tego naturalnie nie wychodziło, ale dzisiaj kiedy doktor przyszedł, to nim jeszcze Jeleń zdążył słowo wymówić, rozejrzał się po sali i zdecydował, wydając polecenie sanitariuszom:

— Przysuniecie do siebie te dwa łóżka. Trzecie również bliżej. Tak, żeby można było dwa, a nawet trzy nowe postawić.

Patrzyli na niego zdziwieni, a kiedy lekarz zniknął za drzwiami, sierżant Czernousow oświadczył:

— No, bratcy, będziemy się dzisiaj żegnać.

— Nie puszczą cię.

— Zobaczysz.

Wyszedł, nie było go długo, wrócił z roześmianą twarzą, niosąc mundur i płaszcz przewieszone przez lewą rękę, a w prawej buty.

— Wypisali na front? — zdziwili się wszyscy.

— Niby do tyłów. Ale jak ja już trafię do swojej dywizji, to sierżanta Czernousowa nie zostawią do wydawania kaszy. Wiedzą, gdzie się dobrze czuję, gdzie pożytek przynoszę.

— Skąd wiedziałeś, że cię dziś wypiszą?

Nie odpowiedział od razu. Ubierał się starannie, spokojnie, złożył swoje szpitalne rzeczy na łóżku, kawałkiem zielonego sukna przeczyścił ordery, żeby błyszczały, i wyszczotkował wąsy, zerkając na swoje odbicia w gładkim kaflu rozgrzanego pieca. Potem uchylił okno, przyczepił nową porcję masła dla sikorek, zapalił grubego skręta i wypuszczając dym na dwór, tak żeby w pokoju nie było go czuć, powiedział:

— Nauczcie się, chłopaki, że jak w szpitalu robią miejsce, dostawiają nowe łóżka, to znaczy front niedługo ruszy. Wtedy starych zwalniają, żeby móc nowych przyjmować. Przed każdym natarciem szpitale muszą być luźne.

— Jakże, a my tu sami zostaniemy?

— Co sami? Czterech was jest... No, na mnie pora. Z kuchni akurat jadą po prowiant do składów frontowych i ja się z nimi zabiorę. Do tych samych składów nasi muszą przyjeżdżać. Droga niby dalsza, ale szybsza i pewna. Nim trzy dni minie, będę w swojej dywizji.

Szedł teraz od jednego łóżka do drugiego, pochylał się, obejmował, całował łaskocząc puszystymi wąsami i Jankowi zdawało się, że groźny sierżant ma nagle wilgotne oczy. Ale tylko mu się widać zdawało, bo potem gwardzista wyprostował się, stanąwszy pośrodku pokoju, stuknął obcasami i podniósł dłoń do czapki.

— Sierżant gwardii, Czernousow, melduje swoje odejście. Do zobaczenia w Berlinie.

— Napiszecie do nas?

— Napiszę.

Wyszedł.

Jeleń stał przy oknie i patrzył. Dzięcioł już przyzwyczajony do ludzi łomotał szybko dziobem, czasem tylko przekrzywiając głowę przyglądał się czarnym paciorkiem oka i jakby nasłuchiwał meldunków Gustlika.

— Idzie przez dwór, ciężarówka już stoi. Wsiadł... Pojechoł...

Słyszeli warkot ruszającego samochodu, ale nie mogli go zobaczyć, bo okna były dołem zamarznięte.

W pół godziny później Jeleń kładąc się na łóżku zaklął, bo go coś nagle pod prześcieradłem zaczęło uwierać i wyciągnął stamtąd mauzera w drewnianej kaburze.

— Zapomniał widać.

— Głu–upi, pod twoim prześcieradłem zapomniał? — rozzłościł się Saakaszwili. — Przeczytaj, tam jest kartka.

Na kartce był napis: podarok otlicznomu striełku, co znaczy: prezent dla wyborowego strzelca. Nie mieli wątpliwości, komu należy broń oddać, i chociaż Janek jeszcze nie wstawał, ukryli ją właśnie u niego w sienniku — nie za głęboko, tak żeby obracając głowę na poduszce mógł wyczuć, że ma coś schowanego.

Tydzień potem, nad ranem, Szarik zaszczekał niespodzianie, zębami tarmosił za brzeg koca. Ocknęli się wszyscy i poczuli, że drży lekko ziemia, że z daleka tuż ponad śniegiem ściele się ku nim niski, potężny grzmot.

W chwilę potem drgnęły i zadzwoniły szyby w oknach.

Mrok za oknami poczynał jaśnieć.

Na kopercie były cztery nazwiska. Cztery albo trzy. Co do trzech w każdym razie sprawa jasna: Saakaszwili, Jeleń, Kos. Nie wiadomo tylko, czy słowo „Szarik” należy traktować jako imię czy też nazwisko. List na pewno jednak skierowany był do wszystkich.

Drodzy moi!

To miejsce, którego razem broniliśmy w sierpniu, było dobrze wybrane.

Jeszcze raz przejechaliśmy Wisłą po tym samym moście. Pola i lasy pod śniegiem, trudno rozpoznać, ale serce bilo mi mocniej. Właśnie stamtąd ruszyliśmy na stolicę, a potem dalej i dalej.

Brygada brała udział w walkach o duże miasto nad rzeką, ale przeciwnik bronił go tylko ariergardami. Na lotnisku zdobyliśmy trzydzieści samolotów, które nie zdążyły wystartować. Stąd skręciliśmy na zachód, piechota z marszu przerwała umocnienia, a my wsunęliśmy się w szczelinę jak w uchylone drzwi i szybkim, pancernym rajdem zdobyliśmy jeszcze jedno miasto. To były ciężkie walki. Kiedy wrócicie, nie doliczycie się znowu kilku znajomych twarzy.

Teraz dokucza nam chłód. „Rudy” grzeje silnikiem, ale i on czasem bywa zmęczony, a na pancerzu ma coraz więcej blizn.

Załogę mam dobrą, złożoną z młodych chłopców, którzy ukończyli szkolę pancerną. Ale po cichu, bardzo po cichutku, powiem wam, że czekam chwili, kiedy znowu będziemy razem.

Stoimy w obronie jako odwód. Dziś jest święto Armii Czerwonej.

Odbywają się spotkania, wydano trochę alkoholu. Moi chłopcy poszli, a ja zostałem w „Rudym” i piszę przy świetle remontowej lampki, na twoim, Janek, siedzeniu, w kąciku, bo tu jest najzaciszniej.

Miejsce, w którym pancerz został przebity pociskiem, zostało zaspawane z zewnątrz grubą płytą. Brzegi zatopione palnikiem i wygląda to wszystko, jakby rana z grubsza zabliźniona.

Chyba i wy już całkiem niedługo wyzdrowiejecie. Odpiszcie szybko, bo i ja jestem ciekaw, i generał często pyta, co z wami się dzieje.

Noszę ciepłe rękawice Janka. Dobrze mi służą. Mam zdobyczny waciak, przygotowany na nowe legowisko dla Szarika, gdyż stare się całkiem spaliło.

Kończę już, bo palce marzną i sztywnieją. Jutro będzie słonecznie, pogodnie, temperatura około minus 5°C, zachmurzenie wzrastające po południu do 1/4.

Ściskam was, chłopcy, serdecznie i drapię Szarika za uchem, na razie tylko w myślach, ale chyba wkrótce już naprawdę. Wasyl.

List przyszedł po dziesięciu dniach, na początku marca. Odczytali go na głos rankiem, zaraz po śniadaniu, a potem wyrywali sobie z rąk, bo każdy chciał własnymi oczyma jeszcze raz zobaczyć. Szarik sądził, że to zabawa, i stając na tylne łapy, starał się również chwycić papier zębami.

Mieszkali teraz w innym miejscu, w malutkim pokoiku na poddaszu, dokąd przeniesiono ich jeszcze w końcu stycznia, by zrobić miejsce ciężej rannym, przybywającym wprost z frontu. Ledwo się tu mieścili. Łóżko Janka stało koło okna, pod załamanym dachem, a dwa inne piętrowo jedno nad drugim, z boku. Na górnym ulokował się Jeleń, twierdząc, że tam mu jest wygodniej, a poza tym musi ćwiczyć nogę, żeby odzyskać w niej pełnię władzy.

Ptaki rozpoznały szybko zmianę sytuacji i odwiedzały ich codziennie.

Szarik, oparty przednimi łapami o parapet, patrzył na nie ciekawie, płosząc sikory, ale dzięcioł nie dał się nastraszyć i tylko czasem, gdy pies zbyt blisko zbliżał nos do szkła, odganiał wilczura gwałtownym trzepotaniem skrzydeł i groźnie walił dziobem we framugę.

51
{"b":"759768","o":1}