Saakaszwili patrzył uważnie, głęboko odetchnął.
— Bra-awo Gustlik — zacinał się. — Gie-eroj...
— Dajcie mi pić — szepnął Janek.
Obaj owinięci byli jeszcze w bandaże — Grześ przez pierś, Kos dokoła głowy — i obaj mieli unieruchomione w gipsie ręce. Janek lewą, a Saakaszwili prawą.
— Widzę, że załoga zaczyna wracać do życia — stwierdził sierżant Czernousow i pogładziwszy wąsy, krzyknął najciszej, jak tylko potrafił: — Urra, towariszczi!
Krzyknął, bo „urra!” należy krzyczeć, a cichutko dlatego, by nie ściągnąć do pokoju żadnego z lekarzy czy sanitariuszy. Sierżant bowiem zajmował się czynnością niedozwoloną i surowo tępioną we wszystkich szpitalach — czyszczeniem nielegalnie posiadanej broni.
Tą bronią był pistolet typu mauzer, o długiej lufie, z pojemnym, prostokątnym magazynkiem, z drewnianą kaburą, którą można było przyczepiać do broni jako kolbę. Rzecz była dobra, ciesząca oczy i serce żołnierza, więc sobie tylko wiadomymi sposobami przemycił mauzera przez wszelkie kontrole i kąpiele, chował go w sienniku pod poduszką, co pewien czas dobywał stamtąd, czyścił i przeglądał, bacząc, by nikt przy tej robocie nie zaskoczył.
Czernousow zerknął na drzwi, wyjrzał przez okno i szybko schował pistolet.
— Towarzysze, uwaga! Ktoś do nas przyjechał. Pozwólcie, że wyruszę na zwiad, a potem zamelduję.
Gips już mu dawno zdjęto, ale rękę nosił ostrożnie, poruszał nią nieśmiało. Nogi miał zdrowe, więc dziarsko pomaszerował, kłapiąc po korytarzu szpitalnymi trepami. Wrócił niedługo i ze zdziwieniem oświadczył:
— Podarki na Nowy Rok przywieźli, tylko czemu tak wcześnie?
— Bo to na Wiliję, a kaj som? — pytał Jeleń.
— W świetlicy. Lekarz z nimi rozmawia, dalej nie puszcza. Przyjechali i nasi, i wasi. O waszą załogę jedna dziewczyna tam pyta.
— Jo pójdem. Podtrzymaj mnie tylko trochę pod rękę.
Sierżant pomógł Jeleniowi odziać niebieski szpitalny fartuch i wyruszyli obaj. Szarik miał ochotę pobiec za nimi, ale obejrzał się w stronę Janka i wrócił na swoje miejsce.
Dość długo ich obu nie było.
— Gdzie–e ich diabli ponieśli — pomrukiwał Grześ, nasłuchując gwaru z drugiego końca korytarza, a potem warkotu silnika na dworze.
Tamci wrócili wreszcie, przynosząc trzy kurtki mundurowe.
— Wy–ypisują? — nie zrozumiał Grześ.
— Nale, musieliby cię razem z łóżkiem wypisać — zakpił Jeleń i z roześmianą twarzą pokazywał mundury. — Podziwej się dobrze, tu, na naramienniki.
Naramienniki były rzeczywiście interesujące. Saakaszwili poznawszy swój mundur zobaczył na nim piękne galony sierżanta, a na dwóch pozostałych potrójne naszywki plutonowych.
— Terozki widzisz? Wszyscy my som szarża. Papiery też dali. Janek, podziwej się, Janek — przysunął kurtki bliżej łóżka Kosa. — A dla ciebie jest jeszcze wełniany szal. Powiado, że sama zrobiła...
Kos obrócił głowę, patrzył uważnie, poruszył wargami. Jeleń nie dosłyszał, pochylił się nad nim.
— List?
— Pisma nie dała.
Uchyliły się drzwi. Weszła Marusia, niosąc szklankę napełnioną do połowy różowym roztworem, z którego sterczały termometry. Odstawiła ją na parapet okna i klasnęła w dłonie.
— Kto wam te mundury przyniósł? Muszę je zaraz zabrać. Jakby profesor takie nieporządki zobaczył, to głowę by mi urwał — wzięła kurtki z rąk Jelenia i wychodząc dodała: — Jak będziecie je chcieli pooglądać, to powiecie i po cichutku przyniosę.
Nie było jej chwilę, ale zaraz usłyszeli szybkie kroki, wbiegła i przysiadła na krawędzi łóżka Kosa.
— Taki dziś dobry dzień: czujesz się lepiej, awans dostałeś, ode mnie też masz prezent, specjalny. Taki jak w Rosji dziewczyny swoim chłopcom dają.
Sięgnęła ręką pod biały fartuch i w tej samej chwili dostrzegła leżący na taborecie szalik z niebieskiej wełny, przewiązany wstążką.
— Ojej, jaki ładny i miękki. Od kogo dostałeś?
— Jego lubią dziewczyny — powiedział Czernousow. — Sam widziałem tę, co ten szalik przyniosła. Ładna panna, ma włosy jak dojrzała pszenica.
Marusia odwróciła się do ściany, odwinęła list z chusteczki. Chciała mu dać i jedno, i drugie, ale teraz zmieniła zamiar — położyła na kocu tylko kwadratowy skrawek haftowanego materiału. Janek patrzył chwilę, a potem niespodzianie dźwięcznym i silnym głosem powiedział:
— Daj, do ręki.
Dźwignął prawe ramię, zwarł palce na płótnie, podniósł je do oczu.
— Niech żyje! — wrzasnął Jeleń. — Już zaroz będzie zdrów. Tobie, Ogoniok, musi za to podziękować.
Marusia poczerwieniała, Gustlik przykuśtykał i objął ją za szyję.
— Pytaj Janka o zezwolenie — broniła się żartem, trzepiąc Jelenia po plecach. — To mój chłopiec. Ja go leczę, karmię.
Poderwała się, przyniosła termometr i zerknąwszy na słupek rtęci wsunęła Kosowi pod ramię. Janek powoli, z wysiłkiem, przesuwał po kocu ręką, dotknął dłoni Marusi i uścisnął ją delikatnie palcami.
Trudno zdecydować, co pomogło: lekarstwa, ciepły jęzor Szarika czy wzruszenie, jakiego doznał otrzymując w prezencie chusteczkę.
Prawdopodobnie działały razem wszystkie trzy czynniki, sprawiając, że ustąpił bezwład w ramieniu, spowodowany raną, szokiem nerwowym i kontuzją. Nie zapominajmy jednak o znaczeniu uczucia. Człowiek wraca do zdrowia znacznie szybciej, jeśli tego bardzo pragnie.
Zmęczony wysiłkiem Kos zasnął, spał do wieczora i przez całą noc, ale następnego ranka obudził się rześki, wesoły i widząc, jak Czernousow bierze się do czyszczenia mauzera, poprosił głośnym szeptem:
— Pokaż.
Sierżant przyniósł mu pistolet, rozłożony na części, podsunął na obu dłoniach przed oczy.
— Dobrze niesie?
— Dobrze. Lufa jak na pistolet długa i kolbę można założyć — sierżant szybko zmontował mauzera z powrotem, pokazał, jak go łączyć z kaburą.
— Miałem snajperkę — westchnął Janek. Przepadła w czołgu.
Koło Nowego Roku spadły duże śniegi, mróz wpełzał na szyby, znaczył je skomplikowanymi wzorami, ale w pokoju było ciepło. Gustlik poruszał się już sprawnie, bez niczyjej pomocy wędrował po całym szpitalu, zaglądał do kuchni, do magazynów, przynosił pod błękitnym fartuchem to smolne polano, to wiadro sprasowanych brykietów.
Wszyscy teraz wracali szybko do sił, Janek zupełnie sam napisał nawet list do Przymorskiego Kraju, do Jefima Siemionycza. Dostawali wzmocnione porcje, więc korzystając z dobrobytu, poczęli się dzielić jedzeniem z biedniejszymi od siebie. Janek razem z Czernousowem wysypali okruszyny na parapet okna, czym zwabili hałaśliwą chmarę napuszonych wróbli. Potem zjawiły się sikorki, kolorowe jak na obrazku, błękitne i zielone, o jaskrawożółtych brzuszkach i długich dziobkach. Nieśmiałe jednak były, płochliwe, z rzadka udawało im się coś dziobnąć i to dopiero wówczas, kiedy stado wróbli udawało się na obiad do kuchni.
Janek poradził, żeby w kącie szyby, na ramie okiennej, przykleić im trochę masła albo przybić gwoździkiem kawałek słoniny. Teraz dopiero sikorki mogły się najeść. Wróble i tutaj usiłowały im przeszkadzać. Trzepocąc skrzydłami zaczepiały pazurki o drewnianą poprzeczkę, wspierały ogony o szybę, ale to jedna, to druga łapa ześlizgiwała im się i z rozpaczliwym ćwierkaniem zjeżdżały na dół. Sikorki natomiast, zgrabnie podparte ogonkiem, dziobały masło.
Janek i Grześ specjalnie prosili Marusię, by im poprawiała poduszki, i leżąc na boku patrzyli całymi godzinami na ptaki.
Po tygodniu może pojawił się nowy gość. Obudziło ich z rana stanowcze, władcze postukiwanie, przypominające serię z automatu. Na szybie siedział dzięcioł z różowawym brzuchem, w wiśniowej zgrabnej czapeczce na łebku.
Pewno był stary i nie ogolony, bo tuż przy dziobie sterczały mu w różne strony maluteńkie siwe piórka.
— Wydaje mi się znajomy — powiedział Janek.
— No, jakże, wiadomo — zawołał Jeleń. — Taki obrośnięty jak pon Czereśniak. Ciekawe, czy już chałupę postawił.
— Gdzie-e tam postawił — Grześ machnął w powietrzu zdrową ręką.