Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Ognia!

Drgnął szarpnięty sznur, działo westchnęło odrzutem, podskoczyło gniewnie na oponach.

Szawełło, niecierpliwie oczekujący wystrzału, dostrzegł kątem oka błysk i prawie w tej samej chwili zobaczył, jak w tygrysa, ukrytego pod osłoną w wykopie, uderzył z góry pocisk niczym grom. Ciężki granat rozpruł pancerz i równocześnie z eksplozją strzeliły wysokim słupem płomienie gorejącej benzyny.

Sierżant wstał, obciągnął mundur i krzyknął pełnym głosem:

— Maaarsz — marsz, synkowie!

Zerwała się cała grupa szturmowa i ruszyła biegiem.

— Warszawa! — wykrzykiwał Wichura rozpoznawcze hasło.

— Warszawa! Warszawa! — odpowiadały głosy ze wszystkich stron.

Wyroili się piechurzy z ruin, z cienia, z lejów — szli do zwarcia siejąc z pistoletów maszynowych. Odpowiedziały im nerwowe, pospieszne serie. Tu i ówdzie stęknął granat. W kilku miejscach szerokiego placu wyskoczyły naprzeciw grupy esesmanów. Jak wiatr chodząc po lesie podrywa wirem liście i ciska nimi o ziemię, tak wzdłuż tyraliery zawirowali ludzie w starciach wręcz.

Szawełłowi żołnierze zwarli się przy podziurawionym bunkrze, cięli saperkami, bili kolbami automatów. Łażewski strzałem z pistoletu położył oficera i nagle w tamtych jakby sprężyny pękły — cisnęli broń, podnieśli ręce do góry, przestali być żołnierzami.

— Pilnujcie ich — rozkazał Wichura obsłudze miotacza ognia.

— A ty?

— Co będziecie z tą sikawką biegać! Ja czołgu szukam.

— Na dół! Za mną! — wołał Szawełło, ale głos tonął w ogólnym harmiderze.

— „Rudy”! „Rudy”! — wrzasnął Łażewski i to słowo podziałało jak hasło, skupiło ich w biegu.

Przemykając między jeńcami i żołnierzami, cała szóstka pobiegła schodami w dół. Zaczepiali ich, zatrzymywali kandydaci na jeńców.

— Hitler kaputt! Wir ergeben uns.

— Paszoł ty w diabły — Konstanty odepchnął z drogi grubasa z oficerskimi naramiennikami.

— Herauf! — pokrzykiwał Magneto, żeby wyłazili na górę, na plac.

— Kolega — kciukiem pokazał za siebie Wichura.

Wpadli na peron zawalony ciałami poległych, szmatami, rozbitą bronią i kawałami betonu.

— Raus — wygonił Łażewski ostatnich folksszturmistów, przytulonych we wnęce do ściany.

— Ich kann nicht aufsteigen, nie mogę wstać — skarżył się leżący na ziemi podoficer i obiema dłońmi ściskał przecięte odłamkiem udo. — Och, verseht meine Wunde, opatrzcie moją ranę.

Marusia przyklękła obok, rozcięła nogawkę. Zakładając opatrunek, wołała niespokojnie:

— Rebiata, gdzie „Rudy”?!

— Znajdziemy, poszukawszy, nie szpilka — zamruczał Szawełło i pobiegł, by zza węgła wyjrzeć na tory.

— Panowie, ja chwileczkę odpocznę, bo już nie mogę — proszącym tonem oświadczył Zubryk, rozciągając się jak długi na peronie.

W głębi stacji, pod jednym z filarów wspierających strop, trzasnęła przewracana skrzynka. Magneto obejrzał się i spostrzegł oficera SS mierzącego do opatrującej Niemca dziewczyny. Błyskawicznie podniósł pistolet, ale tamten wcześniej zdążył nacisnąć spust. Kula podchorążego trafiła go po drugim błysku, przewróciła na wznak i reszta serii poszła w sufit.

Paroma susami podbiegł Józek, klęknął obok Marusi.

— Panienko!...

— Nic — uspokoiła go dziewczyna, spoglądając na mundur jak nożem przecięty na biodrze — wystarczy zaszyć.

— Jest! — zawołał sierżant Szawełło. — Ot gdzie stoi zachowany.

Wichura zeskoczył na tory i niczym w tańcu zaczął wymachiwać rękami.

— Chłopaki, stacja zdobyta! Tutaj do nas! Huraaa!

Warknął głośniej silnik, mielący dotąd na małych obrotach, pod niskim sklepieniem zadudniło i podzwaniając gąsienicami, „Rudy” wjechał na peron.

Jeden po drugim odskoczyły włazy.

Nim się zatrzymał, Wichura dał susa na pancerz, objął obiema rękami ciepłą jeszcze armatę i wołał:

— Wszystko gra na sto dwa!

Chwycił w ramiona Janka, ale ten mu się wywinął i pobiegł na spotkanie Marusi. Przytrzymał więc Gustlika wychylonego do pasa z włazu, pocałował z dubeltówki.

— Dej pokój, bo deszcz będzie — zamruczał Ślązak i rozejrzawszy się, oświadczył niespokojnie: — Jak my stąd wyjademy, to nie wiem.

— Jak wjechaliście, tak i wyjedziecie — kpił Łażewski, ściskając mu rękę.

— Mom się kąpać dwa razy na dzień? Radziej bych to rozkręcił, a po kąsku wynosił.

Wichura chwycił w ramiona Grigorija, ucałował go w oba policzki.

Gruzin zrobił to samo, ale zaraz spytał złośliwie:

— Nie było ci duszno?

— Ty, kaco — kapral przysunął się i patrzył mu w oczy. — Zapomnij. Z wami żyć trudno, ale bez was gorzej.

Tomasz korzystając z zamieszania zeskoczył z czołgu i myszkował po peronie, zaglądał pod grube betonowe kolumny.

Kos przywitawszy dziewczynę wrócił do wozu, stanął obok Jelenia i patrzył w zamyśleniu na wysoki peron, na czołg.

— Może z tamtej strony jest suchy wyjazd na powierzchnię.

— Ale kaj.

Kapitan Pawłow ostatni wyszedł na tory, pomógł wygramolić się osłabionemu Szarikowi. Wziął go na ręce i postawił na płytach peronu. Pies, zrobiwszy z trudem parę kroków, wyciągnął się obok felczera.

— Co z nim? — zaniepokoiła się Ogoniok.

— Miał kupę roboty.

Zubryk otworzył jedno oko, po chwili drugie i siadając zadeklarował:

— Dam psu na wzmocnienie — dobył z torby ampułkę i wprawnym ruchem utrącił szyjkę.

— Nie zaszkodzi? — zmarszczył brwi Kos.

— Skądże — chorąży sam wypił lekarstwo, żeby zareklamować działanie, a drugą ampułkę wylał na dłoń i podstawił wilczurowi pod mordę.

— Pij — zachęcił Janek.

Pies ostrożnie spróbował jęzorem, skrzywił się i spoglądając przekrwionymi ślepiami na swego pana, zaskomlał.

— Nie mądrz się, tylko pij.

Szarik posłusznie przyjął lekarstwo, choć z obrzydzenia drgała mu górna warga, obnażając kły.

Pawłow rozejrzał się tymczasem, opukał peron i stopnie schodów.

— Zrobię wam wyjazd, tylko trzeba by trochę wzrywczatki.

— Józku! — zawołał sierżant Szawełło. — Skocz no, rozejrzyj się za trotylem dla pana kapitana.

Ze szczęśliwą, rozpromienioną gębą wracał w stronę czołgu Czereśniak, niosąc w obydwu rękach spłaszczone wybuchem puszki.

— Trochę pogięte, ale da się zjeść — oświadczył, pokazując je załodze.

Chwilę spoglądali na niego w milczeniu, a niektórzy może i ze złością.

Bo ledwo głowy z ciężkiej opresji wynieśli, stację podziemną zdobyli, która drogę do Reichstagu zagradzała, a ten, cholera by go, z konserwami...

Pierwszy roześmiał się Gustlik. Potem Saakaszwili i Kos, a za nimi Wichura, Pawłow i reszta. Nawet Zubryk chichotał cieniutko i brzuch ręką podtrzymywał.

Na ten śmiech trafił Józek Szawełło, który przed chwilą wybiegł po schodach szukać trotylu dla pana kapitana, ale zawrócił i stanąwszy na ostatnim stopniu zawołał wielkim głosem:

— Ludzie, cichajcie!

Było coś w jego słowach, co nagle zgasiło śmiech i kazało odwrócić głowy.

— Czego ty, Józku, wołasz? — spytał Konstanty.

— Niemiec przez radio zmiłowania prosi.

Zapadła taka cisza, że usłyszeli szybki oddech zmęczonego biegiem młodego Szawełły i dalekie stukanie pojedynczego kaemu, podobne do kucia dzięcioła. Przez szeroką klatkę schodową, razem z podmuchem wiatru, wpadł krzyk niedalekiego głośnika.

— Achtung! Wnimanije! Uwaga! — mówił spiker drewnianym głosem z niemiecka wymawiając wyrazy. — Tu radiostacja dowództwa obrony Berlina.

O godzinie pierwsza zero zero do wiaduktu przy Charlottenburgerstrasse przybędzie z białą flagą delegacja dowództwa obrony Berlina celem omówienia warunków kapitulacji.

Tak długo czekali na tę chwilę, tak bardzo jej pragnęli, że teraz ledwo mogli uwierzyć.

Sierżant Szawełło włożył okulary, żeby lepiej słyszeć, i bezgłośnie poruszał ustami w dziękczynnej modlitwie. Tomasz uśmiechał się i nie tracąc czasu próbował nożem otworzyć puszkę; Zubryk westchnął z ulgą i szepnął do Józka:

— Przestaną strzelać.

— Flagę trzeba by uszyć — powiedział Janek do Marusi.

192
{"b":"759768","o":1}