Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Rozkręcili, pierońskie podciepy!

— Pan plutonowy zaczeka — poprosił Tomasz z lekka wystraszony.

Przerzucił z powrotem dźwignię, wyjął z kieszeni nakrętkę i złączył cięgło.

— Zaraz przyrajbuję.

— Północ za dwie! — zawołał Pawłow z włazu mechanika.

Szczęknęły szyny rozjazdu przerzucone zwrotnicą.

— Ciśniemy!

— Jazda!

— Ino chyżo, bo blisko.

Niemcy spostrzegli ruch koło rozjazdu. Dwu czy trzech ruszyło torami w tę stronę. Przystanęli po paru krokach, coś pokrzykiwali, wymachując rękami.

Jeden zapalił latarkę, ale jej promień był zbyt słaby, by pokonać prawie dwóchsetmetrową odległość.

Kos wparł się stopami w podkłady, pchał z całą mocą. Jeleń nacisnął dźwignię, Czereśniak pociągnął i wóz ostro ruszył. Stuknęły koła na pierwszym, na drugim złączu.

„Rudy” warknął i poszedł w trop. Dowódca z tyłu skoczył w biegu na pancerz, przedostał się do wieży. Miał zamiar sam załadować, ale na stanowisku Czereśniaka stał Pawłow gotowy do pracy.

— Odłamkowym — rozkazał Janek.

Kapitan sprawnie wyłuskał pocisk z uchwytu, załadował i ryglując zamek zawołał:

— Gotowe!

Celownik skraca odległość i Kosowi się zdawało, że drezyna prawie wjeżdża na stację. Przemknęło mu przez myśl, że Gustlik niepotrzebnie ryzykuje. Podobnego jak Kos zdania był Tomasz ze strachem patrzący przez ramię.

— Trzeba wiać! — zawołał między pociągnięciem a pchnięciem.

— Jeszcze! — odkrzyknął mu Jeleń.

Przez szczęk kół i posapywanie słychać było, jak któryś z Niemców wrzeszczy do innego:

— Gib mir Leuchtkugel!

— Odbijaj! — dał komendę Gustlik.

Czereśniak skoczył z rozpędzonego wózka. Mimo pośpiechu i strachu zaczepił ręką o stertę żywności, chwycił pęto kiełbasy.

Jeleń jeszcze raz szarpnął dźwignię. Zeskoczył w tej samej chwili, gdy strzał z rakietnicy wyrzucił oświetlający pocisk w gardziel tunelu. Rakieta szybowała po płaskim torze i nie dognawszy naszych, którzy uciekali w pełnym pędzie, spadła na podkłady. Parokrotnie podskoczyła i sycząc płonęła na ziemi.

W tym świetle cienie miotały się po ścianach jak oszalałe. Zaterkotały serie automatów posyłane przez Niemców na oślep w blask i ciemność. Kule tłukły się o ściany, gwizdały potępieńczo, lecz nie trafiały.

Tomasz i tuż za nim Gustlik już dopadli człapiącego niespiesznie czołgu, wskoczyli na pancerz. Jeden za drugim zniknęli w wieży i zatrzasnęli włazy. „Rudy” przyspieszył.

Janek, cały czas tkwiący u celownika, widział, jak rozpędzona drezyna, machając napędowymi dźwigniami, wtacza się na podziemną stację. Paru żołnierzy uskoczyło jej z drogi. Ktoś rzucił kamień na szynę, żeby przyhamować.

Z peronu skoczył na wózek oficer w łaciatej panterce. Chwycił hamulec i ściągnął z całych sił. Spod kół idą iskry. Gwałtownie zwalniając, platforma mija wyrwę w murze, przejeżdża jeszcze parę metrów i staje.

— Stop! — rozkazuje Janek.

Hamowany czołg lekko obniża lufę, przekłada jeszcze trzy traki i nieruchomieje. Ten strzał musi być bezbłędny. Nici celownika krzyżują się dokładnie pośrodku drezyny.

— Ognia!

Gustlik naciska spust i prawie jednocześnie z odrzutem działa wszystkie peryskopy i celowniki rozjarza do białości gwałtowny błysk. Grzmot eksplozji uderza w pancerz jak pięść boksera — potężnie, choć miękko.

— Wsio normalno. Poriadok — słyszą stłumiony spokojny głos Pawłowa w słuchawkach hełmofonów.

Rozwiewa się dym, rzednie kurz, coraz wyraźniej w szkłach peryskopów widać podziemną stację zawaloną odłamkami betonu, poległymi i porzuconym sprzętem. Na długości kilkunastu metrów ściana została rozpruta przez wybuch ładunku w kanale elektrycznym. Obok szerokich schodów, wiodących na górę, płonie i dymi sterta pustych skrzyń.

Człapiąc gąsienicami „Rudy” ruszył wolno naprzód.

— Tyle dobra zmarnowane, a butelki na pewno pobite, pisało na nich cognac...

— Zawrzyj, Tomek, ta kłapaczka! — przerwał mu Gustlik.

Nawet we wnętrzu czołgu usłyszeli młóckę artyleryjskich wybuchów na powierzchni ziemi.

Pojedynczo, a potem grupkami poczęli zbiegać z góry niemieccy piechurzy, zgonieni ogniem na stację. Ktoś zauważył czołg, ktoś wrzeszczał:

— Panzer! Achtung, Panzerwagen!

— Stój! — podał komendę Kos.

Przeciskali się przez tłum niszczyciele czołgów, biegnący na stanowiska z blaszanymi rurami pancerszreków, z maczugami pancerfaustów. Chowali się za złomy rozbitego betonu.

— Do piechoty na wprost, odłamkowym...

— Gotowe — trzasnął zamkiem Tomasz.

— Gotowe — zameldował Gustlik.

— Ognia! — rozkazał Janek.

Prawie równocześnie trysnęły postrzępione błyski u wylotu lufy i eksplodował granat na schodach. Wybuch cisnął kęsami betonu, sprzętem i połamaną bronią.

Jedna z głowic pancerfausta uderzyła w ścianę tunelu, przywarła do niej plamą ognia. Druga trzepnęła od czoła w blaszany fartuch, zerwała go i odrzuciła.

— Dostaliśmy?

— Nie — odrzekł Saakaszwili — osłona poszła.

Zagrał karabin maszynowy przedniego strzelca, bił krótkimi seriami we wprawnych rękach Pawłowa. Między jednym a drugim wystrzałem armatnim terkotał sprzężony z działem diegtiarow Gustlika.

Raz za razem padały meldunki:

— Gotowe!... Gotowe!

— Ognia!... Ognia! — rozkazywał Kos w parosekundowych odstępach.

— Huraaa!

Grupa szturmowa Szawełły, przeskoczywszy ulicę, wpadła na gruzowisko. Szli szybko, seriami z automatów sprawdzali ciemne zakamarki.

Nikt im nie stawiał oporu. Lekko dymiły świeże leje po wybuchach pocisków.

Paru pierwszych zeskoczyło na asfaltowe podwórze. Z prawej piwnicy oficyny zajazgotał ciężki karabin maszynowy. Tyraliera padła na ziemię, skryła się w lejach, odpowiedziała ogniem.

Dwaj w azbestowych kombinezonach, z pancernymi blachami na piersi, przemknęli chyłkiem pod ścianą, zapadli w cień i nagle strumień ognia rozjaśnił mrok, czerwony jęzor sięgnął strzelającego kaemu i zgasił błyski.

Po lewej na ruinach zjawiły się jakieś postacie. Żołnierze skierowali ku nim lufy, nie wiedząc jeszcze: swoi czy obcy.

— Warszawka! — krzyczą tamci.

— Warszawa — odpowiada sierżant Szawełło i śpiewnie, jakby w kawalerii służył, rozkazuje: — Maaarsz — marsz!

Łażewskiego zaczepiła kula podczas kolejnego skoku. Przysiadł krzywiąc się z bólu, przycisnął do piersi lewą rękę, lecz już wypatrzył stanowisko i pojedynczym strzałem zdjął snajpera zaczajonego wysoko na resztkach ściany. Trafiony szarpnął się i zawisł nieruchomo nad przepaścią.

Przy podchorążym zjawił się Zubryk, przeciął nożem mundur na przedramieniu, nie mówiąc ni słowa bandażował sprawnie.

— Szybciej — pogonił go Daniel.

— Co nagle...

Od strony stacji zagrzmiał okopany tygrys. Trafiona ciosem na wprost zwaliła się ściana. W powietrzu zafurkotały, zagwizdały odłamki. Chorążemu zrobiło się słabo i głowa opadła na ramię.

— Wiąż! — wrzasnął Magneto. — Po szturmie będziesz mdlał.

— Już wiążę — pomagając sobie zębami, felczer zaciskał supły.

Parę metrów w lewo Wichura klął na czołg.

— Granatem skurczybyka nie sięgnie.

— Zaraz my jego... — odrzekł Konstanty Szawełło.

Z wolna opuszczając dłoń, żeby wyczuć właściwy kąt podniesienia, mierzył z rakietnicy, strzelił i świetlny pocisk, zatoczywszy łuk, pękł nad czołgiem zielonkawymi gwiazdami.

Gwiazdy opadały na złą wróżbę dla czołgu, wydobyły ostry cień wieży i lufy. Z piątego piętra od artylerzystów wyraźnie było widać prostokątny obrys wielkiego pudła z utwardzonej stali.

— Na rakietę rychtuj — wolał działonowy, wychylony nad parapetem.

— Ciut na lewo — mruczał celowniczy, spoglądając przez otwarty zamek i lufę. — Zasuwaj — rozkazał ładowniczemu.

Pocisk zniknął w komorze, trzasnął zamek i obsługa odskoczyła na boki.

Zamkowy napiął sznur.

Dwu- i półtonowa haubica stała rozkraczona pośrodku dużego pokoju, lemiesze tkwiły w rozprutej łomami podłodze. Z lekko opuszczoną krótką lufą podobna była do fantastycznego zwierza wyglądającego przez okno.

191
{"b":"759768","o":1}