— Trudno, sami musimy zaczynać.
W kręgu szkieł, poznaczonych kreskami i krzyżykami podziałki w tysięcznych, widział oświetlone blaskami pożaru ruiny domów i resztki budynku stacyjnego. Z dużego szyldu zachowała się część z czarnymi wyraźnymi literami na białym tle. Odczytał dwa czy trzy razy ten kaleki napis: U–BAHNH...
A więc nie doszli. Nie można o to mieć do nich pretensji. Wiedział przecież, iż opiera plan na rachunku nieprawdopodobieństwa. Pora już na otwarcie ognia. Artylerzysta niepotrzebnie zwleka.
Czarne prostokąty stacyjnych wyjść pojaśniały nagle, eksplozja wydmuchnęła z nich kłęby kurzu i dymu, jak z kraterów wulkanu.
— Doszli — szepnął radośnie.
Na punkt obserwacyjny dobiegł przeciągły grzmot wybuchu i dalsze słowa trzeba było wykrzykiwać pełnym głosem:
— Zaczynaj!
— Brygada salwą ognia! — rozkazał artylerzysta do mikrofonu.
Rozległy się okrągłe, dźwięczne huki wystrzałów, jakby kartofle padały na blaszaną wagę z rozprutego worka, a w chwilę później plac wokół dworca pokryły błyski i grzmoty, przerastające w ciągły ryk.
Na parterze nie widzieli błysku, ale gdy tylko drgnęła ziemia i w świetle kaganka zawirował kurz, skoczyli do okien. Wichura i młody Szawełło raz po raz walili łomami w nadkruszone cegły. Nie minęła minuta, jak rzucili narzędzia i ciężko dysząc cofnęli się pod ścianę. Zamurowane jeszcze przed chwilą okna stały się teraz bramami wypadowymi dla grupy szturmowej.
Żołnierze gęsto stanęli w rzędzie pod murem, ściskając broń w dłoniach, gotowi do skoku na pierwszy znak.
Zubryk ocierał twarz i szyję z potu wyjętym z kieszeni ręcznikiem.
— Masz? — spytał Wichura, uzupełniając słowa gestem.
Kapral dobył z kieszeni płaską flaszkę i podał nie odwracając głowy.
Felczer odkręcił korek drżącymi palcami.
— Co robić, psiakrew — zwierzał się — kiedy ja strzałów nie lubię, po prostu nie znoszę.
Odchyliwszy głowę do tyłu pociągnął solidnie.
Stary Szawełło był wśród nich najbardziej spokojny i tylko półgłosem mówił modlitwę:
Panno święta, Ojca, który kule nosi, zechciej dzisiaj miłosierdzia prosić...
Łażewski tuż obok wybitego w murze otworu dopalał papierosa. Chował ogień w dłoni i patrzył na sierżanta z sympatią.
Marusia ze swego miejsca na końcu szeregu przepchnęła się do samego przodu, żeby podchorążego zapytać:
— Najpierw był wybuch, artyleria potem?
— Potem.
— Znaczy, że nasi zaczęli.
— Nasi, Ogoniok. Chciałbym tam być — rzekł Daniel i pomyślał, że cieszyć się jeszcze wcześnie, bo wybuch nie odróżnia swoich od obcych i mógł być ostatnim dźwiękiem w życiu załogi „Rudego”.
— Tak ono i było, panienko — tłumaczył Józek. — Jak tylko błysnęło, stryj powiedział: „Rudy” ...
Niewiele myśląc, Ogoniok z wielkiej radości pocałowała młodego Szawełłę w policzek i zawołała:
— Doszli nasi, doszli!
Zakręciło się Józkowi w głowie ze szczęścia, poczerwieniał, a że kwiatów nigdzie blisko nie było, wybrał jeden z zawieszonych na pasie granatów.
— Panno Marysiu — podał dziewczynie — panienka weźmie. Ze wszystkich, co mam, ten najładniejszy.
Ogoniok zważyła granat w dłoni i uśmiechnęła się serdecznie.
— Do szturmu, gotuj się! — śpiewnie, z wileńska zawołał sierżant Szawełło.
W tym czasie, gdy artylerzyści haubicznej brygady wnosili na piąte piętro rozebrane na części stodwudziestkidwójki, najcięższe ładunki, jakie kiedykolwiek dźwigali, Janek Kos przeżywał najtrudniejsze minuty w życiu.
Linka przywiązana do obroży Szarika wciąż jeszcze stawiała opór, więc musiało się stać coś nieprzewidzianego. Wilczur mógł się zaplątać lub zemdleć, a zapalnik przecież działał i nic już nie było w stanie zapobiec eksplozji. Musiała nastąpić równie nieubłaganie, jak noc po dniu czy dzień po nocy.
Przełykając łzy napływające mu do gardła powiedział do Pawłowa:
— To przyjdzie od razu. Nie będzie się męczył.
I wtenczas właśnie, gdy stracił nadzieję, poczuł, że sznur poluzował.
Spróbował go wybierać. Poszedł. Poszedł równo i szybko.
— Maładziec pios — stwierdził kapitan.
— Zasłabł. Musiał odpocząć — mówił Kos, układając linkę kręgami na ziemi. — Chłopaki! — wołał radośnie w stronę czołgu — skocz który do przodu, żeby Tomasza ściągnąć. Zaraz ruszamy.
Pierwszy wyskoczył i pobiegł Saakaszwili.
— Ze sto kilogramów dobrego trotylu zostało — burczał kapitan, udając niezadowolonego.
— Ważne, że tam rąbnie. Za ile?
— Mniej więcej osiem minut.
Zaszurały w kanale lekkie kroki, z wyrwy w murze wyskoczył Szarik.
Utrzymał się na nogach i dumny z wykonanego zadania zamachał ogonem, podając swemu panu torbę z zapalnikiem.
— Cholera... — powiedział Janek i odruchowo cofnął rękę.
— Zabierz mu — rozkazał kapitan.
Pogwizdując przez zęby swoją piosenkę, wziął z rąk Kosa zapalnik, podszedł do brzegu zalanego tunelu i rzucił torbę możliwie daleko w wodę.
— Zmywajmy się — rzekł do Kosa — cała robota na nic.
Janek na rękach niósł psa do czołgu, podał go Gustlikowi, przez właz mechanika.
— Dużo zrobił — usprawiedliwiał Szarika. — Tylko na końcu mu się pomyliło.
— Każdemu się może pomylić — odpowiedział Pawłow — ale wybuchu nie będzie.
Zdyszany nadbiegł Saakaszwili.
— Tomasz idzie? — spytał Kos.
— Jedzie.
— Na czym?
— Nie wiem, jak po polsku...
Stukając lekko na stykach szyn, nadjechała drezyna. Tomasz kiwał się nad napędowymi dźwigniami, zahamował tuż przed czołgiem i ze szczęśliwym uśmiechem na twarzy pokazał stertę żywnościowych zapasów, ułożonych na wózku.
— Zwalimy? — spytał Gustlik i nachylił się, by chwycić za burtę.
— Jasne — przytwierdził Grigorij. — Drogę tarasuje.
Czereśniak sądząc, że powariowali, skoczył naprzeciw z rozkrzyżowanymi ramionami.
— Czekajcie! — krzyknął Kos i zwrócił się do kapitana, wskazując na niewykorzystany materiał wybuchowy pod ścianą. — Od armatniego pocisku eksploduje?
— Naturalnie — przytaknął Pawłow chwyciwszy w lot propozycję i zerknął raz jeszcze na zegarek. — Ładujcie.
Za przykładem Kosa cała załoga rzuciła się do roboty. Skrzynki błyskawicznie wędrowały z rąk do rąk. Czereśniak też pracował w łańcuchu między Gustlikiem a Grigorijem i co się w lewo czy w prawo przechylał, to albo jednemu, albo drugiemu usiłował wyjaśnić:
— Kiełbasy... ze składu... chleb i masło.... na butelkach cognac pisze... dla rządu musi mieli... albo dla Hitlera...
Pawłow układał skrzynki ciasno jedna przy drugiej, spłonki wysypał z pudła w środek między trotyl. Skrępował ładunek linka, a Kos mu pomagał.
— Rozganiaj, Gustlik, a za zwrotnicą skacz... Tomasz pomoże.
Jeleń i Czereśniak wleźli na drezynę. Ślązak splunął w garść i zaczął komenderować:
— Ciąg-pchaj, ciąg-pchaj!
Wózek ruszył, rozpędzał się szybko.
Reszta załogi wskoczyła do czołgu. Warknął silnik, grzał się chwilę na jałowym biegu, ale już dźwignął wóz z miejsca i pognał naprzód.
Niedaleko odjechali, kiedy za plecami wspięła się woda i dźwignęła ku górze. Uderzyła słupem w strop i pognała za nimi szeroką falą. Zadudnił wybuch i zdmuchnął kurz z betonu.
Janek, przywarty do celownika armaty, opuścił nieco lufę.
— Mechanik, wyłącz światła — rozkazał.
Zgasł reflektor. Drezyna w przedzie wyglądała jak czarne pudło, nad którym rytmicznie pochylały się i prostowały sylwetki Tomasza i Gustlika.
Coraz wyraźniej podświetlał je odblask idący ze stacji, ale zamiast skręcić na zwrotnicy, przeskoczyli ją wprost. Tamci dwaj wypadli z rytmu, zaczęli wymachiwać rękami.
— Wolniej... Stój!
Kos wyskoczył na pancerz, z pancerza na ziemię i podbiegł do rozjazdu.
Drezyna podjeżdżała na wstecznym biegu.
— Widzisz, wajcha źle przełożona — klął Gustlik.
Zeskoczył i przerzucił dźwignię, ale szyny w ogóle nie drgnęły.