Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zza pasa, spod kombinezonu wydobył swój myśliwski nóż o długiej, wąskiej klindze i umieściwszy na nim hełmofon leciutko począł wysuwać go ponad kamień. Unosił powoli, centymetr po centymetrze, by zbyt gwałtownym ruchem nie zdradzić podstępu. Gdy ciemny grzebień hełmu wystawał o dwa centymetry nad szczyt kamienia, tamten wziął się na lep — huknął wystrzał.

Janek poczuł piekący ból w policzku, uderzyły go drobne okruchy granitu. Hauba szarpnięta kulą spadła na ziemię. Wszystko jednak na nic — nie dostrzegł błysku. Słońce stało w zenicie, ale odchylone nieco na południe ślepiło w oczy. Zarysy drzew na skraju lasu były czarne. Wydawało mu się, że huk dobiegł z tej strony, gdzie rósł pierwszy świerk na alei prowadzącej do spalonej gajówki, a obok niego brzoza i dwie sosny. Ustalenie kierunku niewiele pomogło, strzelca nie widział.

Jeszcze raz powtórzył ten sam manewr, jeszcze raz huknął wystrzał, ale kula tym razem nie była skierowana w haubę. Skrzesała iskry z kamienia po tamtej stronie, podniosła z suchego piasku niewielki obłoczek kurzu. Janek osunął głowę pod bruzdę, poczuł, jak wzdłuż karku przebiega strumyk chłodnego potu. Lęk chwycił go za gardło.

Jego przeciwnik był mądrym, doświadczonym snajperem.

Zorientowawszy się, że wysunięcie, hauby było podstępem, dał ognia tuż obok kamienia. Gdyby wystrzelił nie po lewej, lecz po prawej stronie głazu...

Kos poczuł niezbitą pewność, że lufa wymierzona jest wprost w jego kryjówkę. Był bezradny. Niewidoczny wróg odkrył go, nie zdradzając swego stanowiska. Chłopak nie wiedział, co ma począć. Mógł czołgać się wzdłuż bruzdy aż do samego lasu. Zajęłoby mu to nie mniej niż kwadrans, a poza tym chodzi przecież nie o jego własną skórę. Na polu leży Marusia, trafiona w momencie, kiedy chciała go ostrzec.

Nagle z tej strony, z której padały kule, dobiegło dalekie ujadanie. W pierwszej chwili pomyślał, że mu się wydaje, ale pies znowu zaszczekał.

Janek przesunął się pół metra w prawo, by nie być tuż obok głazu, i ostrożnie wyjrzał. Słońce, które miał do tej pory przeciw sobie, teraz pomogło.

Wyraźnie spostrzegł ciemną sylwetkę Szarika, który ukryty za pniem sosny, obszczekiwał brzozę, z mordą uniesioną ku górze. Piesku! — pomyślał ciepło.

W koronie brzozy coś jakby zamajaczyło, drgnęły gałązki. Janek przylgnął do kolby mauzera, spojrzał w celownik. Szkła lornety przybliżyły drzewo, pozwoliły dojrzeć nieregularny obrys człowieka ukrytego wśród liści.

Wziął oddech i złowiwszy cel na skrzyżowanie nici spokojnie począł naciskać spust.

Huknął wystrzał. Pies przestał szczekać. Przez chwilę nic się nie działo i Janek już miał zamiar cofnąć głowę, gdy między gałęziami coś błysnęło.

Tłukąc o konary opadał karabin, zaczepił się pasem, powisł na niskim sęku.

Dopiero wówczas cień zatrzepotał w górze i zwalił się w dół na ziemię.

Nie wolno było tracić ani chwili. Jeśli jest ich tam więcej, to nim się zorientują... Poderwał się, chwycił pas plecaka z radiostacją i w kilkunastu susach był już przy dziewczynie. Wydała mu się mniejsza niż wówczas, kiedy przyniosła termos do zasadzki. Leżała na boku z ramionami wyciągniętymi przed siebie, z głową pochyloną na piersi.

Wziął ją na ręce i dużymi krokami poszedł w stronę lasu. Póki był na polu, zdawało mu się, że czuje na plecach obce oczy, że jakaś lufa mierzy do niego i lada chwila poczuje uderzenie, usłyszy huk wystrzału.

Było jednak cicho. Wszedł między drzewa i skrywszy się w cieniu położył ją na trawie. Dopiero teraz zobaczył, że nad prawym obojczykiem mundur jest mokry i czarny od krwi. Rozciął płótno nożem, rozdarł dobyty z kieszeni opatrunek, zabandażował.

— Bolno — szepnęła, otwierając oczy. — To ty, Janek? Dobrze, że cię nie trafił.

— Po coś biegła?

— Wiedziałam, że on strzela. Zabiłby cię. Szkoda takiego mładszewo sierżanta. Jak po polsku? Kaprał?... — mówiła krótkimi zdaniami, z trudem łapiąc oddech. — Jak tyś mnie wyniósł?

— Lepiej nie mów. Pewno płuco przestrzelone — położył palec na ustach. — Zaraz poniosę cię dalej, poszukamy punktu opatrunkowego.

W krzakach zaszeleściło, wyskoczył Szarik, trzymając w zębach nieduży skrawek materiału. Przysiadł na tylnych łapach i drapiąc pazurami po cholewie Kosa, podnosił pysk ku górze. Janek wyjął mu z zębów biało-niebieską opaskę, na której gotyckimi literami wydrukowane były słowa:

„Hermann Göring”.

Marusia, leżąc w trawie, patrzyła na to w milczeniu. Dopiero kiedy chłopak obrócił się w stronę psa, spostrzegła, że ma przewieszony przez plecy snajperski karabin.

— Zdjąłeś go?

Skinął głową.

— We dwóch — ja i Szarik. Żeby pies nie pomógł... Ale ty nie mów, nic nie mów.

Pochylił się, wziął ją na ręce. Prawą trzymała ostrożnie przy sobie, lewą objęła go za szyję. Poprzez pachnącą smarami tkaninę kombinezonu słyszała, jak bije mu serce.

— Dokąd niesiesz?

— Póki sił starczy, poniosę.

Spomiędzy drzew wyszedł na leśną drogę i przystanął, by chwycić oddech. Miał szczęście, bo od strony frontu usłyszał warkot i zza zakrętu wyskoczył ciężarowy studebacker. Wóz przyhamował ostro tuż obok Janka, cisnął kłęby ciężkiego kurzu. Przez otwarte okno wyglądał Wichura, król kazachstańskich szos.

— Kos, co tu robisz?

— Dziewczyna ranna, snajper postrzelił.

— Dawaj ją do szoferki. Z tamtej strony zachodź.

Wichura otworzył drzwi i Janek wspiąwszy się po stopniu ułożył Marusię na siedzeniu, kładąc jej głowę na kolanach kierowcy.

— Zawieź jak najprędzej do szpitala.

— Wiadomo, zawiozę, ale pod jednym warunkiem. Powiedz ty mi wreszcie, jak było tam w Sielcach, kiedyś wyremontował maszynę.

— Nie wygłupiaj się. Szalik wsadziłem do rury wydechowej.

— A potem?

— Potem pies go wyjął.

— Niech cię diabli, dobry kawał. No to pruję dalej, znowu po pociski lecę.

Dziewczyna przysłuchiwała się rozmowie, prowadzonej w obcym języku i na niezrozumiały dla niej temat. Z podgiętymi nogami leżała na siedzeniu szoferki, uśmiechała się nieśmiało do Kosa.

— Daj mi swą pocztę polową.

Pospiesznie nagryzmolił na kartce i wsunął jej do kieszeni spodni.

— Jedźcie już, trzeba się spieszyć.

— Będę pisać do ciebie. Odpowiesz?

Skinął głową, uścisnął jej lewą rękę i skoczywszy ze stopnia zatrzasnął drzwiczki.

„Sztuder” ruszył powoli, delikatnie, omijając wyboje. Patrzył jeszcze chwilę na chmurę kurzu wlokącą się za nim i pomyślał: Trzeba by do Jefima Siemionycza znowu napisać list, już chyba ze dwa miesiące jak wysłałem poprzedni.

Stał na boku drogi i patrząc na ślad ciężarówki cieszył się nie z tego, że wyszedł cało z opresji, lecz z tego, że uratował dziewczynę, która może do niego napisze. Żołnierz frontowy, który nie ma domu i nie otrzymuje listów, jest biedniejszy od innych. W każdym człowieku żyje potrzeba ciepłego słowa, tęsknota za kimś, o kim można byłoby myśleć w trudnych minutach boju. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest zmęczony i przysiadł na ziemi.

By usprawiedliwić przed samym sobą, czemu nie rusza dalej, naciął na kolbie karabinu nowy znak, podobny do poprzednich. Przeliczył je, dotykając każdego palcem. Razem było dziesięć. Poślinił kciuk, wsadził palec do kurzu, a potem zamazał ostatnią szczerbę, żeby nie wyglądała świeżo, żeby się nie chwaliła bardziej od innych.

Szarik leżał obok, ziajał z gorąca i z zainteresowaniem obserwował, co robi jego pan. Ucieszył się bardzo, kiedy Janek odłożył karabin i pochyliwszy się nad nim ucałował kudłatą mordę w oba policzki, jeśli tak można o psie powiedzieć.

Potem zebrali się wreszcie, Janek zarzucił plecak z radiostacją na ramię i szybkim krokiem bez dalszych przygód dotarli do swego czołgu ukrytego w lesie.

— Tylko cię po śmierć wysyłać. Doczekać się nie można — zrzędził

Saakaszwili. — U nas już wszystko gra, czołg jak nowy. Montuj szybciej swoją skrzynkę.

Gustlik i Wasyl siedzieli o parę kroków dalej oparci plecami o pień drzewa. Teraz, kiedy pół dnia ich nie widział, Janek spostrzegł, że wszyscy zmienili się i nie są tymi ludźmi, których znał parę dni temu. Nie w tym rzecz, że mieli zaczerwienione oczy od kurzu i blasku, że przychudli nieco. Trudno byłoby mu określić, na czym ta zmiana polega. Może pojawiły się jakieś nowe, drobne, prawie niedostrzegalne, a przecież znaczące zmarszczki. Życie zapisuje na twarzach wszystkie minione wydarzenia. Wojna rzeźbi szczególnie ostrym rylcem. Każdy dzień bitwy liczy się chyba za wiele tygodni czy może miesięcy.

39
{"b":"759768","o":1}