— Chciał się z nami zamienić — po raz trzeci Semen wracał do tego samego tematu. — Uważał, że jego własne zadanie jest zbyt łatwe.
Tymczasem my żyjemy, a tam cała załoga...
— Widziołech ogień przez pnie, alem nie myśloł, że to oni.
— Łatwe zadanie, trudne zadanie, a śmierć zawsze jedna — filozoficznie zauważył Grigorij. — Nigdy nie wiesz, gdzie spotkasz. Mało-mało i nas by nie było. Niemiec strzelał, swój granatem rzucał, ledwo pies uratował...
Janek milczał. Tym ciężej mu było, że przecież od początku nie żywił sympatii do chorążego Zenka. Kogo bardziej nam żal — tych, których lubimy, czy tych, którym skąpiliśmy uczucia?
Uśmiech opuścił załogę i nie wracał długo.
Zwyciężyła jednak młodość. Po pierwszej nocy, przespanej w stosunkowo spokojnych warunkach, odzyskali siły i wzięli się do roboty, by jak najszybciej doprowadzić wóz do porządku. O siebie mniej dbali i skończyło się na tym, że wkrótce zrzucili bandaże założone im przez sanitariusza. Jednego tylko Szarika pilnowali wszyscy czterej i pies chodził z dwoma opatrunkami przyklejonymi plastrem do sierści.
Trzeciego dnia rano wszystko było w zasadzie gotowe. Kontrolowali mechanizmy, a Janka, skoro świt, wysłali pod Ostrów, do warsztatów brygady, skąd miał przynieść radiostację, bo stara całkowicie nie nadawała się do użytku. Pies naturalnie pobiegł za swym panem.
Zeszło im tam obu dłużej, niż się Kos spodziewał. Początkowo brak było techników, którzy wyjechali na linię, by remontować uszkodzone i ściągać z pola walki rozbite wozy, potem musiał czekać na lampy, po które posłano na drugi brzeg Wisły. Nie mogąc niczego przyspieszyć powałęsał się trochę w okolicach sztabu, a nawet spytał o Lidkę, ale powiedziano mu, że śpi po całonocnym dyżurze i budzić nie będą.
Nie namawiał zresztą, żeby budzili, bo sam nie bardzo zdawał sobie sprawę, czy tylko chciałby jej powiedzieć o śmierci chorążego Zenka, czy może po prostu zobaczyć, jak wygląda, i dowiedzieć się, co myśli. Pisarze sztabowi zaprosili go razem z Szarikiem do kuchni i poczęstowali obiadem, wypytując, jak to było w zasadzce, jak chodzili z odsieczą do okrążonego batalionu, jak wilczur przeniósł meldunek i wrócił z pompą paliwową.
Słońce prawie stało w zenicie, gdy wreszcie po dokonaniu kilku prób odbioru i nadawania mógł zapakować radiostację do plecaka i ruszyć w powrotną drogę. Grzało mocno od samego rana, ale dopiero teraz, wyszedłszy na pole, poczuł, jaki jest upał. Nad ziemią snuły się zapachy spalenizny, wisiał drobniutki kurz, zdawało się, że powietrze parzy skórę, że przy każdym oddechu rozgrzewa płuca.
Odwinął rękawy kombinezonu ponad łokcie, rozpiął go pod szyją. W ręku niósł mauzer z celownikiem optycznym, który podarował mu na pożegnanie jasnowłosy gwardzista z batalionu kapitana Baranowa.
Koledzy Sybiraka dziwili się: „Tyle czasu szukałeś, a teraz oddajesz.
Tobie potrzebny, a im nie”. Małomówny żołnierz wygłosił wówczas dłuższe przemówienie: „Wartość podarunku tym się mierzy, jak cenny jest dla tego, kto daje. Czasem kawałek chleba więcej znaczy niż zegarek od naczalstwa.
Nie chcę, żeby Polakom jedynym wspomnieniem po mnie została poharatana gąsienica. Daję to, co mam i co uważam za cenne”. Ceny mauzerowi przydawały karby wyryte na kolbie scyzorykiem. Było ich dziewięć. Znaczyły celne strzały oddane przez Sybiraka w okrążeniu pod Ewinowem.
Janek szedł przez pola niosąc karabin lufą ku dołowi, tak jak myśliwy sztucer. Tuż za nim ziajał i sapał Szarik. Na przedzie słychać było wybuchy pocisków z moździerzy i armat, ale z rzadka i jak gdyby niespiesznie wystrzeliwane. Bitwa straciła na zaciętości: Niemcom już nie stawało siły, by rwać się do przodu, a nasze uderzenia jeszcze tej siły nie nabrały. Po dźwiękach można było sądzić, że to raczej wymiana strzałów, może zwiad, ale w każdym razie nie atak. Kos nawet dziwił się trochę, bo wiedział, że cała brygada została przeprawiona na zachodni brzeg, że od wczoraj inicjatywa jest w naszych rękach, że bitwa poczęła się toczyć na zachód od wsi Studzianki. Wczoraj chyba była bardziej zawzięta i dopiero dziś, w niedzielę, przycichła.
Spokojnie minął pole, dotarł do lasu. I tu, mimo cienia, nie było nawet odrobinę chłodniej. Ścieżka prowadziła między drzewami, ale samym skrajem boru i poprzez pnie widział po prawej szeroki, otwarty teren, unoszący się lekko ku górze. Rozrzucone nierównomiernie czerniały rozbite i spalone wozy, z dala nie poznasz — nasze czy niemieckie.
W połowie wysokości wzgórza zieleniała kępa drzew wokół komina cegielni. Ten komin od dawna stanowił cel dla artylerzystów, był pokruszony i przebity w paru miejscach, miał utrącony wierzchołek, ale mimo to trwał jeszcze. Nieco dalej na horyzoncie rosły wzdłuż drogi topole, ustawione równym dwurzędem, a w lewo, na tle sośniny, bielały brzozy. Koło spalonej gajówki, gdzie ziemia poryta okopami, odróżnił ciemny rząd świerków.
Ścieżka, po której szedł, skręcała łukiem równo z cofającą się krawędzią lasu, ale Janek wiedział, że potem wraca znowu na kierunek i nie chcąc nakładać drogi, postanowił przeciąć po prostej pole. Wszystko jedno, tu i tam było jednako gorąco.
Do tej pory nie spotkał nikogo, lecz kiedy wyszedł na otwartą przestrzeń i wędrował miedzą, omijając kępy ostów, usłyszał, jak ktoś w lesie krzyczy wysokim głosem:
— Mładszyj sierżant!
Nie zwrócił na to wołanie uwagi i szedł dalej przed siebie, tylko Szarik postawił uszy i skręcił w stronę głosu.
— Janek!
Obrócił głowę i w krzakach po lewej rozpoznał znajomą postać rudej sanitariuszki z kompanii Czernousowa. Wołała coś jeszcze do niego i machała ręką. Ucieszył się, skinął jej głową na znak, że zaraz podejdzie, ale ona nie zrozumiała widać, bo wybiegła i pokazywała coraz gwałtowniej, żeby zawrócił do lasu. Szarik biegł w jej kierunku, sadząc przez zagony i kurząc łapami po wyschniętej ziemi.
Janek przyspieszył kroku. Usłyszał wystrzał karabinowy. Dziewczyna upadła, być może chciała się ukryć. Nie, nie dlatego. Hełm z jej głowy potoczył się w bruzdę, odsłaniając włosy o barwie świeżo wyłuskanego kasztana. Nim jeszcze zrozumiał, co się stało, nogi same poderwały go do biegu. Sadził w jej stronę długimi susami, potknął się o zagon i w tej samej chwili, tuż nad głową, przemknął mu krótki gwizd.
Nie było żartów. Zrozumiał, że to nieprzypadkowy wystrzał, że ma do czynienia z ukrytym w zasadzce strzelcem wyborowym. Zrobiwszy jeszcze dwa susy, upadł w bruzdę, przytulił głowę do ziemi. Serce mu biło po biegu, oddychał ciężko, po czole spływały krople potu. Pragnął natychmiast poderwać się, pobiec tam, gdzie leżała dziewczyna, ale opanował bezsensowny odruch, rozumiejąc, że pomóc jej może tylko żywy, że martwy nie zda się na nic. W otwartym polu kula jest szybsza niż człowiek.
Starając się nie odrywać ciała od ziemi, rozpiął pasy plecaka i zostawiwszy go w bruździe podpełznął do miedzy. Tu poczuł się swobodniej.
Wąski pasek obrośniętej trawą ziemi rozdzielający pola był podorany głęboko i dobrze osłaniał go od strony przeciwnika. Miedzę pokrywała zmierzwiona czupryna przyschniętej, ale wysokiej trawy, porośnięta kępami ostów. Uniósł lekko głowę i nie dalej niż dziesięć metrów przed sobą zobaczył kamień.
Głaz był duży, pozieleniały od mchu; na odłupanym boku miał czerwonawą barwę granitu. Leżał tu wrośnięty w ziemię od niepamiętnych czasów, w których przyniosły go do Polski skandynawskie lodowce. Janek postanowił uczynić zeń swoją fortecę. Podpełznął do kamienia szybko i bez trudu. Z żalem pomyślał, jak bardzo przydałaby się saperka.
Snajper miał stanowisko gdzieś w prawo od niego i po to, by się w tamtą stronę odwrócić, musiał teraz dłońmi rozgrzebywać ziemię, palcami ryć sobie okop. Żebym to miał Szarikowe pazury. Gdzie on się podział?
Nie było jednak czasu myśleć o psie. Minuty upływały jedna po drugiej, a w odległości niecałych stu metrów leżała w bruździe trafiona kulą rudowłosa dziewczyna. Pragnął choć spojrzeć w jej stronę, ale powstrzymał się i przygryzając wargi zwinął ciało w miejscu, zajął stanowisko. Lufę karabinu wsunął powoli między trawę i osty, stopami rozepchnął piach na zagonach i ostrożnie spojrzał pomiędzy źdźbłami przed siebie. Wzgórze było puste, bezludne, nic się na nim nie zmieniło.