Gruzin, przygięty nad grzywą, wypadł przez bramę na drogę, z drogi na łąkę, po której bezradnie kręciło się ostrzeliwane stado. Pohukując zagonił najbliższe krowy i paląc raz po raz z bata, zmusił je do galopu. Szarik popędzał opieszałe sztuki, naszczekując i chwytając zębami za nogi.
Z melioracyjnego rowu, w którym się ukrył po pierwszych strzałach, wybiegł Tomasz, chwycił za grzywę pasącego się konia. Swym zdobycznym ogrodniczym kozikiem rozciął pęta i dosiadłszy na oklep wierzchowca, skoczył na pomoc Gruzinowi z drugiego skrzydła.
Dwie moździerzowe miny przyfrunęły z chichotem, na ułamek sekundy zatrzymały się u szczytu swego lotu i niczym atakujące jastrzębie runęły w dół, w sam środek stada. Wybuchy cisnęły na boki ogniem i darnią, odłamki wypruły z krowich brzuchów ryk przerażenia i bólu. Łaciatym wieńcem padło kilka sztuk — czarno-białe plamy na młodej żółtawej zieleni.
Grigorij widział to kątem oka, nie przestając ani na chwilę siec batem po zadach, po karkach, po pękatych bokach. Walił jak oszalały, pragnął zmusić bydło do szaleństwa, gdyż ratunek był tylko w zwariowanym galopie.
Nieznany kaemista dostrzegł go, wyrąbał długą serię, która przegwizdała tuż nad jeźdźcem przylepionym do końskiego karku. Zaraz weźmie poprawkę, obniży punkt celowania, pomyślał. Skoki ogiera odmierzały sekundy lęku, oczekiwania na kule, a równocześnie z każdym trzaskiem biczyska, z każdą pręgą na sierści stado, początkowo rozwichrzone i bezładne, zwierało się w ruchu, galopując doliną wzdłuż rzeki nabierało tempa. Zadarte ogony chwiały się w chmurze pyłu podniesionej racicami.
— Hu, hu! — pokrzykiwał Tomasz wywijając w powietrzu pętami.
Od strony folwarku trzaskały coraz gęściej karabiny i moździerze, przeniosły ogień na budynki, by zmusić do milczenia piechurów, przydusić ich do ziemi. Saakaszwili z nadzieją pomyślał, że jak tylko zagrzmi działo „Rudego”, to i kaemista o nim zapomni.
Czołg milczał. Przyszła seria prowadzona od czoła. Zobaczył ją przed sobą, spiął konia i jak czarny pocisk przeskoczyli obaj nad kulami rwącymi kępki murawy i czarną torfiastą ziemię. Żałośnie zaryczała jałówka, zwaliła się na łeb przez przednie nogi, daremnie usiłowała dźwignąć tułów.
Szarika obsypała darń, zaskomlał i niżej wyciągnął się w skoku, lecz kule go widać ominęły, gdyż jeszcze przyspieszył, dał nura między krowy cwałujące na złamanie karku. Teraz już można ich było nie poganiać.
Rzeczka skręciła. Wysoki krzaczasty brzeg osłonił bydło od kul. Z prawej zbliżał się las. Grigorij i Tomasz w galopie wyprzedzili stado. Jadąc na czele, ledwie widoczni w kłębach kurzu, poczęli hamować bieg okrzykami, strzelaniem z bata.
Nie zauważyli nawet, że spomiędzy drzew wyjechało ostrym kłusem trzech jeźdźców — jeden w przedzie, a dwu po bokach, cofniętych lekko do tyłu.
— Stać! — zawołał pierwszy. — Kto wy?
Szarik warknął i widząc zbrojnych schował się, głębiej między krowy.
Czereśniak i Saakaszwili speszyli się nieco, widząc dwa gotowe do strzału automaty, skierowane w ich stronę, ale po sekundzie poznali, z kim mają do czynienia.
— Pan wachmistrz — ucieszył się Tomasz.
— Wachmistrz Feliks Kalita — dodał Grigorij.
— Skąd wiesz? — kawalerzysta podjechał bliżej.
— Poznałem. — Zeszłej nocy koło mostu...
— Wy z tego czołgu? Co tam za strzelanina?
— Napadli na folwark, gdzie były pastuchy od tego stada.
— W biały dzień. Czego szukają? — zastanowił się. — Rozpoznać jar i wyjście na tyły przeciwnika — rozkazał dwom towarzyszącym mu ułanom, a tamci natychmiast kropnęli się galopem na drugi brzeg rzeczki.
— O naszym czołgu na pewno nie wiedzą. Nasz dowódca jeszcze nie strzelał — wyjaśnił Grigorij.
— Dobra. Tym razem ucapimy ich za kark. — Stanąwszy w strzemionach odwrócił się w stronę lasu. — Szwadron...
— Ja z wami — zaproponował Grigorij.
— Dobra — odpowiedział wachmistrz i podnosząc głos skończył komendę: — ...za mną!
Poruszyły się krzewy na skraju lasu, przepuściły jeźdźców. W kłusie szyk sformowawszy ruszył ku rzece.
Woda była płytka, ledwie sięgnęła koniom po brzuchy. Pierwszy w jasnych bryzgach przeprawił się wachmistrz, tuż za nim Saakaszwili.
Zachęciwszy swego ogiera trzonkiem bata, wysunął się naprzód, lecz zaraz został skarcony, trzepnięty pejczem po cholewie buta.
— Nazad. Przed gospodarza nie leź.
Czereśniak nie słyszał tych słów. Został przy krowach. Patrzył, jak przed kawalerzystami zaczerniał stromy jar, przecięty zwierzęcą ścieżką pnącą się w górę. Szwadron wjechał między drzewa, utonął w gęstym poszyciu i po chwili znikł z oczu.
Przez łąkę w pełnym pędzie gnał spóźniony Szarik, szybko przepłynął na drugi brzeg. Parę sekund później i on zniknął w cieniu jaru. Tomasz odwrócił się i podjechał do jednorogiej, która leżała na boku powalona odłamkiem miny. Porykiwała z bólu, błagalnie patrzyła na człowieka, który był dla niej dobry. Zeskoczył i ciężko westchnąwszy, pomógł zwierzęciu serią z pepeszy.
Folwarczny dziedziniec znieruchomiał pod ogniem broni maszynowej.
Zaprzęgi i kobiety stłoczyły się w martwych polach za budynkami. Spod murku paru żołnierzy kwatermistrzostwa zawzięcie strzelało z karabinów.
Plutonowy przepełznął szczerbą ogrodzenia, wybiegł za mur stodoły, gdzie w sadzie, osłonięty po wieżę krzakami porzeczek i malin, stał milczący „Rudy”.
— Tankisty, wygarnijcie choć parę razy, bo sił braknie.
Kos, lekko wychylony z wieży, obrócił zaciętą, poważną twarz i przecząco pokręcił głową.
— Rzadziej strzelajcie — poradził.
— Jak Niemcy ruszą do ataku, to nie ręczę za moich dziadków.
— Mniej ognia.
— Rozkaz — plutonowy odbiegł ku swoim.
— Odłamkowym? — spytał Gustlik.
— Można.
— Przygrzejemy?
— Nie chcę straszyć, tylko niszczyć. Niech ruszą.
Obie głowy znikły w wieży. Od strony folwarku zrzedły karabinowe strzały. Wzmógł się jeszcze ogień niemiecki i nagle buchnął groźny, zbliżony do jodłowania okrzyk spadochroniarzy idących do ataku.
Dopiero teraz Kos zatrzasnął właz. Czołg tratując grządki przepełznął parę metrów ku przodowi, wychylił się spod niskich gałęzi papierówki, nabrzmiewających lepkimi pączkami. Przez peryskop widać było łaciatą tyralierę wyprostowanych, strzelających z biodra spadochroniarzy. Jeszcze sekunda — dwie coraz groźniejszego milczenia i nagle „Rudy” na maksymalnej szybkości ładowania począł walić z działa i pruć ze sprzężonego z lufą kaemu. Z lekkim opóźnieniem zagrał dolny diegtiarow.
Już pierwszy granat był dobry — krzak wybuchu przesłonił paru atakujących na lewym skrzydle. Następne pociski, przesuwane lekkim ruchem poziomego pokrętła coraz bardziej w prawo, szarpały tyralierę na części.
Erkaemy gęstymi seriami wcisnęły żywych w bruzdy, zmusiły do przytulenia hełmów do szczeciny zeszłorocznego rżyska.
Chwilę jeszcze dowódcy drużyn usiłowali przekrzyczeć działo, poderwać tyralierę do biegu. Gdyby im się udało, mieli jeszcze szansę, gdyż do pokonania zostało niewiele ponad sto metrów, ale zwyciężył strach przed śmiercią. Pierwszy poderwał się ranny i z krzykiem począł uciekać ku zakrzaczonej skarpie, za nim pobiegła reszta.
Tych kilkanaście sekund ucieczki po otwartym polu kosztowało ich bardzo drogo. — Kos lekkimi ruchami pokręteł przesuwał lufę, chwytał coraz to nową sylwetkę na ostrze celownika i króciutką serią, trzema, czterema pociskami powstrzymywał ją w biegu.
Wichura, obserwujący walkę przez swój peryskop, rozpiął laryngofon, by go dowódca nie słyszał i pochylił się w stronę Lidki.
— Fajna jesteś, bojowa. Ale serduszko oddaj.
Dziewczyna przerwała na chwilę strzelanie z erkaemu. Bolało ją ramię obtłuczone odrzutami, prochowy dym wypełniający wnętrze czołgu drapał w gardle.
— Kosowi to powiedz — rzuciła schrypniętym głosem.
Kapral roześmiał się nieszczerze, wrócił na swoje miejsce, dodał gazu i ruszył.
— Stój — powstrzymała go komenda Kosa. — Dokąd?