Wiatr stał się wilgotny, niosło drobną mgiełką od rzeki, na twarzach poczuli rozpylone krople. Most pod ciężarem samochodu poddawał się lekko.
Gdy patrzyli na ponton, zdawało się, że płynie i wraz z nim płyną przemarznięci saperzy w zielonych płaszczach z postawionymi kołnierzami.
Trzepotały niewielkie flagi ustawione na drągach, dawno nie widziane biało-czerwone flagi.
Janek pamiętał jak przez mgłę: widział je po raz ostatni odszarpywane z drzewców, zdzierane, ciskane na bruk przez cywilów w butach z cholewami i w tyrolskich kapelusikach z piórkiem. Było to parę dni przed wojną, wówczas gdy ojciec wróciwszy ze szkoły poprosił matkę, by wydobyła z szafy jego oficerski mundur.
Matka, siedząc na krześle, przyszywała gwiazdki, po dwie do każdego naramiennika. Spytała: „A twoi uczniowie? Kto ich będzie uczył?” Ojciec odpowiedział: „Młodszych już nikt. Sami się będą uczyć, będą powtarzali to, co zapamiętali na lekcjach. A starsi również założą mundury”.
Janek otarł dłonią wilgotny od mżawki policzek, strzepnął z powieki łzę.
— Ostry wiatr — powiedział, ocierając dłoń o waciak.
Spojrzał na Lidkę siedzącą obok, ale nie widział jej twarzy; odwrócona w stronę brezentu poprawiała włosy. Jeleń, siedzący po drugiej stronie, zacierał swoje szerokie łapy, aż słychać było chrzęst kości.
— Terozki my som na dobrym miejscu. Teroz my som, gdzie nom trzeba.
Nie byli na miejscu — minęli jeszcze drugą wioskę, wjechali w las i dopiero tutaj zatrzymali się między namiotami.
— Wysiadać, dalej pociąg nie idzie — zawołał kierowca z szoferki.
Zeskakując na ziemię, czytali transparent rozwieszony między dwiema sosnami u wejścia do obozu. Nie było to łatwe, bo widzieli go z odwrotnej strony, sylabizowali słowa od prawej ku lewej: „Witaj wczorajszy tułaczu, dzisiejszy żołnierzu”.
Przy dwu sosnach, które zastępowały bramę, stał wartownik z karabinem na pasie. Obstąpili go ciasnym kręgiem, uważnie oglądali od butów i owijaczy, przez płaszcz, na którym guziki były nie byle jakie, bo metalowe, z godłem, do rogatej polówki ze stębnowanym daszkiem i ciemnym, oksydowanym orłem. Orzeł był nie taki jak dawniej — niezgrabny, szeroki w barach, ale widać, że polski.
— Ludzie, ta co wy patrzycie — bronił się wartownik. — Żołnierzaście nie widzieli? Idźcie na obiad, a to „kupcy” przyjadą i zabiorą was „nie żrawszych”...
Posłuchali go, poszli do kuchni i przekonali się, że miał rację — ledwo zdążyli zjeść zupę (naturalnie z kaszą jaglaną, ale też i z mięsem), nadjechała ciężarówka, z której wysiadł młody chłopak z bardzo surową miną. Żeby nie gwiazdki aa naramiennikach, toby i nie poznali, że oficer.
— Obywatele żołnierze, kto do czołgów, do broni pancernej?
Siadł potem za stołem w namiocie, a oni, nowo przybyli, po jednemu wędrowali do środka, ściągając kurtki i koszule, żeby ich tam lekarz zbadał, żeby się zapisywać do czołgów.
Jankowi zeszło trochę dłużej przy jedzeniu, bo kucharz nie od razu dał się przekonać, że Szarik też do wojska przyjechał. Kiedy podszedł do namiotu, Jeleń już z niego wychodził ze zmierzwioną czupryną, z roześmianą gębą, w rozpiętym waciaku.
— Janek, chodźże tu szybko. Mnie już zapisali, a ty przecym też do czołgów.
— Ja bym chciał razem z tobą, ale nie wiem. Tam pójdę, gdzie każą.
— Nie czekaj, aż ci każą. Som sobie każesz, to bydzie najlepiej. Jo się już zapisoł. Pytają mnie czemu, to jo mówię, żech był w czołgach. Pytają gdzie, to powiadom: u Niemca. Siłą wzięli. Pytają, jak dalej było, no to jo mówię: „związołech swoich szwabów i czołgiem na drugą stronę, do Ruska”.
Oni mówią: „Tam czterech a ty som. Jakeś doł radę?” To jo żech wziął za rękę tego, co pisze, tego, co pyto, tego doktora i jeszcze dwie siostry w białych fartuchach, pocisnąłech ich do kupy, póki nie prosili, żeby puścić.
Powiedzieli, że będzie pancerna brygada. Brygada imienia Bohaterów Westerplatte.
Janek chwycił Jelenia za rękę, przybladł i spytał:
— Jak mówisz?
— Jak słyszysz, Westerplatte. To ci, co się w Gdańsku pierwsi bronili, nie wiesz? Janek... Ty kaj idziesz?
Ale Janek już wpadł do przedsionka namiotu. Wartownik przytrzymał go za ramię.
— Poczekaj, tam dziewucha w środku.
Lidka wychodząc uśmiechnęła się wesoło i rzuciła mu w przejściu:
— Przyjęli. Do radia im dziewczyny potrzebne.
Janek wszedł do środka. Lekarz kiwnął na niego i od razu zaburczał.
— Rozbieraj że się szybciej, chłopcze. Czasu nie mamy.
Obejrzał, przytknął słuchawkę do piersi, spytał, czy zdrów.
— Zdrów.
— Podejdźcie tutaj — znużonym głosem powiedział chorąży. — Imię?
— Jan.
— Nazwisko?
— Kos.
— Skąd rodem?
— Z Gdańska.
— A teraz?
— Przymorski Kraj.
— Daleko cię zaniosło. Rok urodzenia?
— 1926.
— Dokumenty?
Janek podał swoje zaświadczenie, w którym była mowa, że taki to a taki polował na stokach Góry Cedrowej i w trzech sezonach dostarczył tyle a tyle futer, wykonując normę w tylu i tylu procentach.
— Tu nie napisane, kiedyś się rodził. Więc w którym roku?
— Powiedziałem.
— Oszukujesz. Ja też mam oczy. U nas służba ciężka, pójdziesz gdzie indziej.
W tym momencie uniosła się poła namiotu, spod brezentu wyjrzała najpierw kosmata morda i ślepia, a potem cały Szarik wlazł do środka i siadł na zadzie przy nodze swego pana.
— A to co znowu? Co ten pies tu robi? Twój?
— Mój.
— No właśnie. Brygada pancerna to nie zwierzyniec. Możesz iść.
Janek wyszedł. Skręcił zaraz za namiot, by uniknąć pytań przyjaciół; z opuszczoną głową począł spacerować tam i z powrotem. Szarik zrozumiał, że coś jest nie tak, jak trzeba, wybiegł naprzód, zawrócił, począł podskakiwać, zapraszając do zabawy. Spostrzegłszy, że nie pora na to, liznął Janka w rękę, podtulił ogon i cicho stąpał za nim.
Spacerowali tak dość długo, aż wreszcie Janek skręcił ostro i podszedł wprost do krępego, małego szofera siedzącego na stopniu ciężarówki.
— Dzień dobry.
— Czołem — kierowca zasalutował nie wstając, by pokazać, że jest już starym żołnierzem. — Wichura.
— Skądże, ledwo dmucha — zdziwił się chłopak.
— Ja, Wichura. Nazwisko takie. A ty?
— Kos.
— Gdzie? — zrewanżował się szofer, patrząc na gałęzie drzew.
— Ja. Nazwisko takie. A ten chorąży, co przyjmuje?
— Nawet nie wiem. Na imię ma Zenek — rzucił niedbale, by nie tłumaczyć, że dopiero przedwczoraj trafił do brygady i nie zdążył się dowiedzieć.
— Ładny masz wóz.
— Ładny. A to twój pies?
— Tak. Jak lubisz psy, to możesz go pogłaskać, nie ugryzie. Siadaj Szarik.
Pies posłuchał rozkazu i choć niechętnie pozwolił się targać za uszy.
Wykręcając mordę, patrzył, dokąd poszedł jego pan.
Janek tymczasem postukał dłonią po błotnikach, zajrzał pod maskę, pogładził wypukłe szkło na latarniach. Zatrzymał się chwilę z drugiej strony, przy tylnych kołach, i obszedłszy cały wóz wrócił do kierowcy.
— Ładny i dobrze utrzymany. Gdzieś się nauczył prowadzić?
— Wujek jeździł na taksówce w Warszawie, pozwalał czasem po podwórzu. W Kazachstanie to mówili o mnie: Wichura — król szos.
— W Kazachstanie?
— Tak. Miłego masz psa. Jedziesz z nami?
— Tak, ale trochę później.
Chorąży Zenek wyszedł z namiotu, odczytał nazwiska i zrobił zbiórkę.
Nie bardzo to wyszło od pierwszego razu, więc kazał rozejść się, jeszcze raz krzyknął „baczność” i „w dwuszeregu zbiórka”, a potem dał komendę, żeby siadać do wozu.
Janek stojąc za drzewem widział, że Jeleń się za nim rozgląda, że Lidka też popatrzyła dokoła, ale pozostał na swoim miejscu. Nijako było tłumaczyć, że mu nie wierzyli z tym rokiem urodzenia. Nie mógł mieć zresztą pretensji, bo sam najlepiej wiedział, że dodał sobie dwa lata.
Tymczasem chorąży z szoferem wleźli do kabiny, warknął starter, ale silnik nie zapalił. Janek siadł za drzewem, bawił się z Szarikiem, który radosny, że pan poweselał, chwytał jego palce białymi, ostrymi zębami.