— Janek, Janek! — usłyszał obok siebie głos Grzesia.
— Tutaj. Co się stało?
— Nic, Wasyl tylko kazał zobaczyć, gdzie jesteś. Szarik tęskni za tobą, skomli, zębami za nogawki mnie chwyta. Chodź z powrotem do wozu.
— Zostanę.
— Tak przypuszczałem. Przyniosłem ci nowe magazynki. Daj puste, to podładuję, bo nudno mi tam na dole i nie mam co robić, jak wy wojujecie.
Ledwo Saakaszwili zniknął w ciemności, odezwała się niemiecka artyleria. Ogień nie wędrował jak przedtem po lesie, nie szukał, lecz od razu spadł zbieżnym snopem na ich poprzednie stanowiska. Pociski rwały głębokie leje, karczowały drzewa, ścinały czuby sosen.
Trwało tak może pięć minut, może dziesięć (czas w bitwie biegnie nierównomiernym krokiem) i znowu na przeciwległej ścianie lasu pojawiły się czołgi, znowu poszła za nimi tyraliera grenadierów, siejąc przed siebie kulami. Gdy od opuszczonych okopów dzieliło ich kilkadziesiąt metrów, gdy rozerwały się pierwsze ciśnięte przez Niemców granaty, zasadzka odpowiedziała ogniem z nowego miejsca. Pancerniacy i artylerzyści bili znowu na przemian, jak młotem po kowadle, zapalili drugi czołg.
W chwilę potem płomień oślepił Janka, bliski wybuch cisnął nim na dno rowu. Gdy podniósł się przecierając oczy z piachu, armata gwardzistów milczała, słyszał już tylko wystrzały Semena. Na granicy przesieki i poręby sunął czołg z długą lufą. Janek go dostrzegł i rozpoznał: „Pantera”. Krótką serią zmiótł dwa cienie biegnące obok. W tym samym momencie ogień trysnął na przednim pancerzu „Pantery” i zgasł. Czołg wykręcił gwałtownie w miejscu, po raz drugi dostał od Wasyla przeciwpancernym pociskiem i znieruchomiał.
Kos patrzył na niego czekając ognia, ale płomień nie buchał. Dostrzegł natomiast, jak unosi się właz i nagle z wnętrza wyskoczył człowiek, skrył się za pancerzem. Janek zrozumiał i przywarł policzkiem do kolby. Drugi i trzeci pojawili się jednocześnie i zostali skoszeni serią. Czwarty wysunął się dołem, zniknął za pniakiem, lecz potem nie wytrzymał, poderwał się do biegu i upadł po wystrzale. Piątego Kos nie zobaczył. Być może uciekł wcześniej, być może został wewnątrz wozu.
Po tym ataku ucichło. Przesunęli się znowu do przodu, na stare stanowiska; najpierw piechota, potem czołg. Rozkopywali zasypane przejścia, ściągali ostrożnie grube konary zasłaniające przedpole. Trzech żołnierzy zostało koło rozbitej armaty, by pochować artylerzystów.
Księżyc spieszył się, odchodził na zachód, opadając coraz niżej. Chłodne smugi powietrza spływające na ziemię i wilgotny zapach traw podpowiadały Jankowi, że świt niedaleko.
Z przeciwległej ściany za porębą przeterkotała seria, potem gdzieś bardziej w lewo błysnął czołgowy wystrzał i znowu przycichło. Nawet samoloty zdrzemnęły się na lotniskach, bo niebo było puste, bez dźwięku.
Pożar dogasał za borem. Sierżant podszedł do Janka i oparty plecami o ścianę okopu palił grubego skręta, kryjąc ognik we wnętrzu dłoni. Kiedy pociągał, schylał głowę i wówczas Kos widział jego twarz oświetloną czerwonawo od dołu.
— A ja cię nie poznałem po ciemku. Zresztą mundur ludzi zmienia.
Dopiero Fiedia, telefonista, powiedział mi, żeśmy znajomka spotkali. No i jak? Postawiłeś na swoim. Jesteś na froncie — sierżant jak zwykle pogładził dłonią wąsy. — A ja ci mówiłem, żebyś miał oczy otwarte. Góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem... No, a jak, ojca znalazłeś?
— Nie, nie znalazłem... O was też się nie mogłem dopytywać, nawet nazwiska nie znałem.
— Czernousow. Łatwo zapamiętać, bo wąsy na twarzy mam jasne, a w nazwisku czarne. Powiedz, co u ciebie. Jak żyjesz, jak wojujesz?
Janek począł opowiadać o załodze, o brygadzie.
Niebo przed nimi zrobiło się granatowe, a za plecami jeszcze nie zaczynało różowieć, ale przejaśniało, nabrało odrobinę cieplejszej barwy.
Światła od niego szło niewiele, toteż usłyszał raczej, niż dostrzegł, że otworzył się właz czołgu i ktoś zeskoczył na ziemię. Popatrzył, schylając głowę — od dołu lepiej widać.
— Obywatelu poruczniku, tutaj — odgadł po ruchach.
— Janek? Gdzie sierżant?
— Jestem.
— Uważajcie. My zobaczymy, co w tej panterze. Może się uda skorzystać.
— Jasne, tawariszcz poruczyk. Zaraz powiem naszym, żeby nie postrzelili.
— Dobra... Pójdziesz ze mną Janek. Podpełzniemy. Ja pierwszy, a ty moim śladem.
— Ja pierwszy. Lepiej umiem po lesie.
— Zgoda, tylko ostrożnie.
Minąwszy czołg weszli między drzewa, skradali się od pnia do pnia, a potem przy skraju poręby wyciągnęli się na ziemi i długą chwilę nasłuchiwali.
Wrak czerniał nieruchomo o jakieś sto metrów przed nimi. Widać było wysoki zad. podcięty dołem i wysunięty ku górze, fragment obróconej wieży, a obok gąsienicę zwiniętą jak wąż, skręconą na bok. Bliżej nieco czerniały dwa wyrwane z ziemi pniaki i jasny lej po artyleryjskim pocisku.
Janek lekko unosząc głowę badał wzrokiem teren. Decydował w myśli, którędy będzie pełznął — pod cieniem kęp paproci, omijając lej po lewej stronie od pni. Obrócił się i dal znak Wasylowi. Porucznik skinął głową, że może ruszać.
Rozpoczęła się żmudna droga. Trzymając lufę erkaemu na lewej dłoni, Janek podciągnął naprzód kolano prawej nogi, wysunął prawą rękę, potem powoli przerzucił na nie ciężar całego ciała i znowu to samo, na odwrót: lewa noga podkurczona, wysunięcie lewej ręki razem z bronią, stopniowy przerzut ciężaru na lewy bok. W ten sposób przebył pół metra ze stu, leżących płasko przed oczyma.
Pełznął powoli, niespiesznymi ruchami, ale rytmicznie i wytrwale, tak jak go uczył Jefim Siemionycz, gdy podchodzili zwierza na zboczach Góry Cedrowej. Ziemię czuł całą powierzchnią ciała, wybierał miejsca płaskie, omijał zdradliwe suche sęczki, których w lesie pełno i łamią się nocą z trzaskiem podobnym do wystrzału. Starał się rozpłaszczyć jak najbardziej, głowę niósł tuż przy ziemi. Rośne źdźbła trawy lizały go po policzkach swymi mokrymi języczkami.
Nisko, tuż ponad nimi, świsnęła garść kul, zatrzepotała z tyłu po pniach.
Znieruchomiawszy słuchał, jak osypuje się wyschnięta kora. Wypatrzyli czy tylko przypadkiem? Po dłuższej chwili uniósł lekko głowę i końcem dłoni poruszył przed sobą wyschnięty krzak żarnowca. Zaszeleściły strąki. Cisza, a więc nie wypatrzyli. Hałasują, żeby się nie dać zaskoczyć, żeby nie zasnąć.
Na podeszwie buta poczuł dotknięcie ręki Wasyla — porucznik dawał mu znak, by pełznął dalej. Słusznie — pomyślał Janek — zwierzę by spostrzegło, ale człowiek nie jest tak czujny. Czołgał się znowu przed siebie, minął kępę paproci, potem pnie i wreszcie, czując już krople potu na czole, dotarł w cień czołgu. Przyległ za sterczącą z ziemi najeżoną gąsienicą, zatrzymał się na chwilę i ruszył dalej, robiąc miejsce porucznikowi.
Uniósł głowę, by popatrzyć, czy Semen jest blisko, i po drugiej stronie stalowych ogniw, tuż obok swej twarzy, zobaczył leżącego człowieka. Tamten był rozciągnięty na plecach, prawą rękę miał nienaturalnie wykręconą, podgiętą pod siebie, głowa dotykała traków i jasne włosy rozsypały się na metalu. Było dość widno, by na odległość kilkudziesięciu centymetrów zobaczyć jego młodą twarz, smużkę krwi w kąciku ust i ciemny ścieg idący skośnie przez pierś.
Janek poczuł gorącą falę krwi uderzającą do głowy i nagle zrobiło mu się mdło. To nie była tarcza ani sylwetka, to nie był biegnący grenadier na celowniku, lecz człowiek. Człowiek ubrany w obcy mundur.
Trzy kroki dalej widać było cień Wasyla, który podpełznął do samego pancerza, nasłuchiwał przytykając do niego ucho, a potem odwrócił się i szepnął:
— Osłaniaj.
Janek zebrał wszystkie siły, wysunął karabin maszynowy przed siebie i strzegł przeciwległej ściany lasu. Kątem oka widział jednak, jak Wasyl dobywszy noża chwycił go w zęby, sięgnął rękami wysokiej burty czołgu, podciągnął się na niej, jednym skokiem dopadł wieży i przez otwarty luk, głową na dół, wśliznął się do wnętrza. Uczył ich wszystkich tej metody wchodzenia do czołgu, podczas której ciało nie odrywa się od pancerza, lecz przylega doń, jak ślimak do liścia.