Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Zaczekaj — odpowiedział — przecież nie wiesz dokąd iść. Zawołam Czernousowa.

Sierżant położył chłopcu rękę na ramię i poprowadził Kosa w ciemności za czołg, a potem rowem łączącym do okopu, przy lewej burcie wozu.

Stanowisko było przygotowane starannie, wyryte głęboko, półksiężycem zwrócone ku przodowi. Na przedpiersiu miało miejsce dla karabinu maszynowego, na dnie drewnianą skrzynię, żeby można było przysiąść czy położyć magazynki.

— Nie strzelaj pierwszy. Czekaj, póki ci nie powiem albo póki inni nie zaczną. To zasadzka. Podpuścimy ich blisko i dopiero wtedy.

Sięgnął ręką do twarzy ocienionej hełmem od góry, przygładził wąsy.

Ten ruch również wydał się Jankowi dziwnie znajomy. Zrobił pół kroku, żeby się lepiej przyjrzeć, ale nie zdążył, bo telefonista siedzący gdzieś tuż obok, chyba na dnie okopu, powiedział:

— Wołga słucha... Rozumiem, oddaję zero czwartemu.

Sierżant odwrócił się, pochylił i wziął słuchawkę.

— Ja zero czwarty... Tak, „Odyńce” w lesie... na miejscu... Tak, gotowi.

Kos ustawił swego diegtiarowa i rozejrzał się. Wiele nie widział, bo mrok był gęsty. Tyle tylko, co z dołu mógł dostrzec na tle nieba: sosny wysokie po obu stronach jak ściany ulicy, a na wprost przesieka nie szersza niż trzydzieści metrów i przodem przestrzeń wolna, jakby karczowisko, bo piach gdzieniegdzie jaśniejszymi plamami majaczył. Dalej, za karczowiskiem, obrys przeciwległej ściany drzew, ostry jak skalna, postrzępiona grań.

Stanowiska były na płaskiej górce, w połowie zbocza, teren opadał w stronę przeciwnika. Za lasem na wprost kotłował pożar, iskry wyskakiwały garściami ponad drzewa i od nich jeszcze ciemniej robiło się dołem. W okopie gorzko pachniało przeciętymi korzeniami i przywiędłą trawą, a z prawej, od czołgu, metalem i oliwą.

Dość długo trwał samotnie. Doczekał się wąskiego, stromego księżyca na nowiu, który z trudem przepełzał między gałęziami sosen w lewo od przesieki. Artyleria i moździerze hałasowały po bokach i z tyłu, ale leniwie jakoś, niespiesznie.

Zaskoczył go nagły gwizd, wybuchy na karczowisku. Trysnęło zrazu chyba sześć czy więcej błysków, a potem jeszcze raz, już bliżej. Patrzył osłupiały, przestraszony, nie wiedząc co robić, i dopiero telefonista chwycił go z tyłu za rękę, pociągnął na dno okopu. Janek zdążył jeszcze złapać karabin maszynowy, zasłonić lufę, żeby piachu nie nasypało. Gromy pocisków tłukły tuż obok, w powietrzu furczały i chichotały odłamki, lecz wkrótce wybuchy przeszły dalej za okop, na szczyt wzgórza.

— Wstawaj. Przenieśli ogień — szturchnął go znowu telefonista.

Śmierdziało trotylem i spalenizną, gdzieś w lesie tlił się we mchu ogień.

— Smotri — radziecki żołnierz wskazał dłonią nad przedpiersiem.

Janek przymrużył oczy, wpatrywał się w mrok i tam, gdzie księżyc sięgnął już światłem na karczowisko, dostrzegł niewielkie, rozmazane ruchem, pojawiające się i niknące sylwetki. Było ich coraz więcej, ukazywały się coraz bliżej.

Postawił karabin maszynowy na poprzednie miejsce, szarpnąwszy zamkiem wprowadził nabój do lufy.

— Nie strzelaj — szepnął telefonista.

Janek spostrzegł, że tamten ma słuchawkę przywiązaną taśmą do głowy i podpiętą paskiem od hełmu, a rękami repetuje karabin.

Artyleria wciąż tłukła w garb wzgórza poza nimi, pociski z ostrym gwizdem przenosiły tuż nad okopem. Kosowi zdawało się, że czuje na twarzy ich podmuchy. Nie mógł opanować lęku i za każdym razem przysiadał, wtulał głowę w ramiona.

Po lewej, w głębi lasu zerwała się gwałtowna strzelanina — odróżniał suchy łoskot karabinów, grzechotanie pistoletów maszynowych, pracowity stukot maksymów i szybkie serie niemieckich kaemów. Dźwięcznym, wysokim głosem huknęła czołgowa armata.

W tej samej prawie chwili z lasu za porębą wytrysnęła skośnie rakieta i ostry, rażący oczy blask zalał wszystko wokoło. Przysiedli obaj na dnie okopu, ale i tutaj dosięgło ich martwe światło.

— Jołki-pałki! — wrzasnął nagle telefonista. — To ty? Jechał, jechał i dojechał. A gdzie twoja sobaka, pamiętasz, jak kawał mojej szynieli urwała?

Muszę uważać, bo płaszcza nie mam, to mi teraz nogi poobgryza.

— To ty, Fiodor? — ucieszył się Janek. — O rany! — patrzył na uśmiechniętą, pucołowatą twarz żołnierza, tego samego, z którym jeszcze na Syberii stoczył walkę o miejsce w wagonie.

W powietrzu zawisła druga rakieta, opadała z wolna, a tamten mówił szybko, spiesząc się, by skończyć, póki nie zgaśnie.

— Jołki–pałki, aleśmy się spotkali, co? Pamiętasz, jakeś mnie bykiem zaprawił? Aż mnie w dołku ścisnęło, kiedy cię teraz poznałem... Naszych już wszystkich tu nie ma. Dowódca zginął podczas forsowania Wisły, ale w tej kompanii ja i sierżant, pamiętasz, ten z wąsami...

Światło zgasło i nagle usłyszeli groźny, niski ryk kilku silników.

— Potem pogadamy. Teraz zaraz fryc do ataku polezie.

Przez chwilę nie było nic widać, tylko coraz ostrzej wyły silniki. Strzeliła czerwona rakieta, zachwiały się czuby drzew na linii horyzontu i w księżycowe światło wyszły czarne, kanciaste pudła sunące szybko przed siebie, rosnące ku górze i wszerz. Między nimi pojawiły się sylwetki biegnących, nakryte głębokimi hełmami.

— Agoń! — powiedział raczej, niż krzyknął Czernousow.

Ocknął się las. Błyski wystrzałów zamigotały między pniami i nad przedpiersiem okopu. Janek słyszał ich warkot, wybierając cel dla kaemu, a potem tamte dźwięki znikły i całym ciałem czuł łoskot krótkich serii, drganie swego diegtiarowa podobne do trzepotu wyjętej z wody ryby. Widział błysk u wylotu lufy i czerwone kreski smugowych pocisków, które dziś rano starannie, co piąty układał w magazynkach. Gdy dostrzegał, że czerwony drut smugi przechodzi przez sylwetkę, gdy cel znikał, przenosił lekko lufę i znowu naciskał spust.

Za plecami raz po raz stęknęły dwa moździerze, wyrzuciły ku niebu gwizd wycichający u szczytu łuku. Miny znieruchomiały jakby na moment, przeważyły i potem opadły ku ziemi gwiżdżąc coraz złośliwiej, trysnęły płaskimi rozpryskami ognia po karczowisku.

Na lufach niemieckich czołgów zapaliły się błyski. Urywane gwizdy i wybuchy napełniły przesiekę, ścięte drzewo pochyliło się zrazu niechętnie, a potem coraz szybciej padając, runęło na ziemię.

Wozy Niemców wciąż rosły ku górze. Przestały być niekształtnymi pudłami. Janek widział garb peryskopu na przednim pancerzu, grzyb u końca lufy. Zaciśnięty w dłoniach karabin maszynowy spłoszył mu się w nerwowej serii i zamilkł, wystrzeliwszy ostatni nabój. Zmieniając spiesznie magazyn pomyślał: Czemu nasi milczą?

Huknęła radziecka armata po lewej i w sekundę później odpowiedział jej wystrzał ukrytego w okopie T-34. Na pancerzu niemieckiego czołgu wpełzającego w przesiekę trysnęły dwa ogniki i zgasły. Wóz sunął dalej, ale teraz bez przerwy, raz po raz, jak dwu tęgich chłopów, walili na przemian to gwardziści, to Wasyl ze swej wieży. Nie wiedzieć po którym wystrzale buchnął wysoki płomień nad czołgiem, skłębił się u szczytu, okrył kapturem z czarnej sadzy. Paliwo z rozprutego zbiornika trysnęło na boki i wóz, rzekłbyś stodoła po żniwach, zaświecił jak pochodnia.

Światło zalało całą porębę. Zobaczyli dwa inne zawracające wozy i uciekających skokami grenadierów. Janek gonił ich ogniem, krótkimi warknięciami kaemu zatrzymywał w biegu. W płonącym czołgu poczęła wybuchać amunicja i wreszcie wieża dźwignęła się, zwaliła na ziemię.

Sierżant, przeciskając się obok, położył rękę na ramieniu Kosa i krzyknął:

— Dawolno, wystarczy, oszczędzaj amunicję.

Nie zatrzymawszy się, podbiegł do czołgu i zastukał kolbą o pancerz.

— Nazad!

Wóz tyłem wypełznął i prowadzony przez Czernousowa odszedł przeszło sto metrów do tyłu. Równolegle doń cofali się piechurzy, pomagając ciągnąć działo artylerzystom. Przed samym grzbietem dotarli do okopów i znowu zajęli stanowiska.

— Czemu my się cofamy? Nie rozumiem — spytał Janek pucołowatego Fiodora.

— Poczekaj trochę, zaraz zrozumiesz.

25
{"b":"759768","o":1}