Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Gdy się zarysowało powodzenie natarcia na kierunku Pragi, zapadła decyzja przerzucenia całej polskiej armii. Pewnego wieczoru radzieccy gwardziści poczęli luzować nasze dywizje nad Pilicą i pułki jeden po drugim ruszyły z powrotem na wschodni brzeg Wisły, do szosy, rozpoczynały spieszny marsz na północ. Wśród nich powtórnie, prawie w tym samym miejscu, w którym ją forsowała na początku sierpnia, przekroczyła Wisłę brygada pancerna.

Przejechali po moście i rozpędzając coraz ostrzej czołgi, skoczyli nocą do Starej Miłosnej. Stamtąd, z piaszczystego pagórka, zobaczyli już niedaleko jęzory płomieni na horyzoncie i ciężką chmurę czarnego dymu. Od świtu, nie zamknąwszy ani na chwilę oczu, poczęli szykować wozy do boju, jak wówczas pod Studziankami.

„Rudy” był rudym już tylko z nazwy. Pancerz jeszcze na przyczółku pokryli świeżą farbą, poprawili sylwetkę orła na wieży. Głupi Szarik rozmazał mu prawe skrzydło, trąciwszy Janka w rękę podczas malowania.

Załoga Wasyla cały dzień krzątała się przy maszynie, sprawdzając kolejno wszystkie mechanizmy, wymieniając nadpęknięte ogniwa w gąsienicach. Dopiero przed wieczorem, znużeni śmiertelnie, przylegli koło wozu, stojącego między drzewami wawerskich lasów.

Semen, wskazując oczyma na zachód, gdzie niebo ponad drzewami było skłębione i brudne od dymu, powiedział:

— To najgroźniejsza z burzowych chmur, jakie widziałem.

Obok siedział Szarik, ponury i niespokojny. Drażnił go widać zapach dymu i miejskiej zgorzeli.

— Weźmiemy Warszawę? — spytał Kos.

— Głupie pytanie — wtrącił się Grześ. — Jak tu przyszliśmy, to wiadomo, że weźmiemy.

Dotychczasowe doświadczenie nauczyło go, że tam, gdzie się pojawiają, do nich należy zwycięstwo. Nie zastanawiał się, że to doświadczenie dotyczy na razie jednego tylko przypadku.

— Nie jestem taki pewny — pokręcił głową Semen. — Żadne z wielkich miast, leżących za rzeką, nie było w tej wojnie brane od czoła.

Zawsze je okrążano, z północy albo z południa. Ale jeśli powstańcy utrzymają przyczółek, nie dadzą się odepchnąć od rzeki...

— Przyczółek lebo most żeby utrzymali — zaproponował Jeleń.

— Z mostami sprawa niełatwa — ciągnął Semen. — Pewno podminowane od dawna. Gdyby się jednak udało przerwać czołgami i piechotą, zaskoczyć ich...

— Jak naszego „Rudego” poproszą, jak nacisnę gaz, to on przeskoczy

— Saakaszwili obejrzał się za siebie, z uśmiechem popatrzył na maszynę.

Chwilę trwała cisza, każdy sam z sobą w myślach rozmawiał.

— Dlaczego niemieckie czołgi mają takie ładne bojowe nazwy —

pantery, tygrysy, a nasze nazywają się tylko technicznie i uczenie: T-34, T-70 — spytał Janek.

— Jasna sprawa — rozpędził się Grześ. — Dlatego... — urwał, pomyślał chwilę i powtórzył z bezradną miną: — No właśnie, dlaczego?

Wszyscy obrócili twarze w stronę porucznika, Wasyl popatrzył na nich, roześmiał się.

— Ja też na pewno nie wiem, ale wydaje mi się, że oni lubią wojnę.

Hitler chce przybrać nazwą jak kwiatkiem narzędzia śmierci, wychowuje zawodowych żołnierzy.

— A my też nazwaliśmy nasz czołg. To źle czy dobrze? — zmarszczył brwi Kos.

Semen sięgnął ręką w stronę psa, chwilę potargał go w zakłopotaniu za kudły, nim odpowiedział:

— Chyba dobrze. Polubiliśmy nasz wóz, daliśmy mu imię, ale przecież tylko dlatego, że chcemy na nim przynieść ludziom wolność, chcemy jak najszybciej skończyć wojnę. Potem będzie pokój, zgoda między narodami, rozbrojenie... Żaden z nas nie ma zamiaru pozostać w tym rzemiośle. Ja wrócę do swojej meteorologii, Grześ do traktorów, a Gustlik do młota w kuźni, a Janek...

— No właśnie, a ja?

— Ty byłeś, co prawda, myśliwym, zabijałeś tygrysy, teraz też podpalasz tygrysy, ale jesteś, nie gniewaj się, chłopcem. Wrócisz do szkoły.

— Wrócę, ale przedtem muszę ojca odnaleźć.

Znowu przez minutę czy dwie nie zamienili ani słowa, dopóki Grześ nie szturchnął Janka w bok i nie pokazał oczyma:

— Popatrz... — Chyba do ciebie.

Ścieżką między drzewami nadeszła Lidka. Skinęła im głową i przysiadła obok, ogarniając dłońmi spódnicę na kolanach.

— Mówią w sztabie, że tam ciężko idzie, o każdy dom się biją.

— Walka w mieście zawsze trudna — odpowiedział Semen.

— Ale nasi już są na Grochowie. Jutro od rana będziecie nacierać razem z piechotą. Uważajcie na siebie, bądźcie ostrożni.

— Naturalnie, będziemy ostrożni — roześmiał się Grześ. — Jedna mama mówiła do pilota: „Lataj, synku, nisko i bardzo powoli”.

— Daj spokój, nie śmiej się. Ja wiem, co wy myślicie, ale wy moich myśli nie znacie... Przyszłam do was, bo wiem, gdzie będziecie działać, i chciałam prosić: na Wileńskiej, niedaleko dworca, trzeci od brzegu stoi dom tynkowany na żółto, ja w tym domu przed wojną mieszkałam.

— Momy se podziwać, czy stoi? — spytał Jeleń.

— Zobaczcie. Tam brat mój został, może jeszcze teraz mieszka. Bo my z mamą pojechałyśmy na wschód, a on został.

Mówiła miękko, cicho, inaczej niż zwykle. Jankowi zrobiło się żal.

Wydało mu się, że niezbyt uprzejmie przyjęli dziewczynę i wyciągnąwszy rękę, dotknął jej dłoni.

— Zobaczymy, Lidka, i powiemy. Jak dodam przy meldunku „w porządku”, to znaczy, że stoi. Rozumiesz?

— Dobrze, dziękuję — wyjęła spod pachy termos i podała go Wasylowi.

— Przyniosłam, bo wiem, jak pod Studziankami męczyło was pragnienie.

Może i tu będzie ciężko z wodą, a nam zawsze łatwiej. Radiostacja stoi z tyłu, jest okazja, żeby nabrać z jakiejś studni.

Nawet Wasyla zaskoczył ten prezent i nie od razu się zdobył, by odpowiedzieć: „Dziękuję”. Resztę załogi jakby zamurowało. Lidka chwilę jeszcze głaskała leżącego obok Szarika, mruczała coś do niego, pogadywała, a potem wstała i rzekła na głos:

— Zdaje się, że z waszej załogi to on jeden mnie lubi. Dobrego, chłopcy, do zobaczenia.

Patrzyli w ślad, póki nie minęła zakrętu ścieżki i nie zniknęła między drzewami. Potem Saakaszwili ujął głowę w obie ręce i oświadczył:

— Po gruzińsku czytam, po rosyjsku czytam, po polsku — prawie wszystko czytam. Po oczach dziewczyny nic nie czytam.

— Mówi się „z oczu” — poprawił go Jeleń — ale jo też nic nie mogę pomiarkować. Ona cie mo rada, Janek, czy ni?

— Daj spokój, nie czas na takie gadanie.

— Z akacji by powróżyć: kocha, lubi, szanuje... Ale tu żadnej nie widzę — roześmiał się Semen i nagle oczy mu zbłękitniały, obrócił pojaśniałą twarz do Janka. — Powiadasz, że nie czas teraz? Nieprawda, czas. Czy my wojnę toczymy tylko z nienawiści? Przecież także z miłości. Po to ją toczymy, żeby chłopcy chodzili z dziewczętami, żeby wplatali im kwiaty we włosy, żeby razem spoglądali w obłoki... No, właśnie, powiedziałem wam przecież, że ze mnie przede wszystkim meteorolog. Ja znowu o chmurach.

Z głębi lasu, gdzie gęsto stały ukryte czołgi, odezwało się urywane buczenie sygnału, nie ustawało, niosło się między drzewami, tłukąc o pnie.

— Do wozu, chłopcy. Pora ruszać.

O zmierzchu przez las, a potem polami, po pustynnych wertepach i między rzędami domków, przeprowadzili ich piechurzy 2 pułku piechoty na przedmieścia Pragi. Stali tam dość długo, a potem nowi przewodnicy powiedli ich nocą przez stromy nasyp kolejowy i w dół na brukowane ulice, między wąwozy wysokich ścian. Gąsienice łoskotały po bruku. Dudnienie silnika tłukło się dziesięciokrotnym echem, swąd i dym przenikał do wnętrza czołgu.

Cienie były ostre, czarne, od czoła szedł blask pożaru. Parokrotnie skręciwszy, zgubili kierunek w tym labiryncie, wjechali na podwórze brukowane kocimi łbami. Po lewej i prawej mieli dwupiętrowe oficyny, z przodu zamykał przejazd frontowy budynek. Zatrzymali się naprzeciw bramy wysokiej, półkoliście sklepionej, którą kiedyś na podwórze wjeżdżały stromo ładowane wozy.

Przewodnik, siedzący na pancerzu zeskoczył, poszedł szukać dowódcy i po chwili od strony bramy usłyszeli głos:

— Czołgiści, chodźcie na rozpoznanie.

45
{"b":"759768","o":1}