Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zeszło tak w obozowisku na różnych zajęciach chyba ze trzy dni, aż wreszcie kiedyś po obiedzie Kos, który o wszystkim pierwszy wiedział, przybiegł do swej załogi i zameldował:

— Idzie samochód na Majdanek. Ta ciężarówka, co kuchnię ciąga. Kto chce, może pojechać zobaczyć.

— Nie mam ochoty — odrzekł Semen. — Widziałem podobne rzeczy, potem przez dwa dni jeść nie mogłem.

— To zostańcie, a ja bym chciał. Tam było wiele ludzi, więc może... A wracając zajrzelibyśmy na cmentarz.

— Nie, sam nie pojedziesz. Jeśli tak, to wszyscy razem.

Pojechali. Oglądali druty, na drutach białe tablice z niemieckimi napisami, czaszkami i skrzyżowanymi kośćmi. Za drutami stały długie, niskie baraki, pełne dziwacznej woni i brudu. Oglądali ogromne, jak kilka stodół, magazyny ludzkich włosów, zsypanych na sterty okularów i lalek. Lalki były najstraszniejsze — jedne eleganckie, w starannie uszytych sukienkach, z przyklejonymi rzęsami do powiek, inne zwykłe, szmaciane, z oczyma i buzią narysowanymi węglem. Na samej górze siedział pluszowy miś bez prawej łapy i z wyłupanym okiem. Te lalki były groźniejsze nawet od pieców, w których palono zwłoki. Zrobili kilka kilometrów po obozie, patrząc i nic nie mówiąc.

Gdyby ktoś nieznajomy spojrzał teraz na twarz Janka, nie domyśliłby się, że to żołnierz, w którego papierach zapisano lat osiemnaście, a tym bardziej tego, że to chłopiec, który naprawdę miał szesnaście lat.

Jeleń zaciskał w pięści swe ogromne dłonie, aż mu bielały palce, Grzegorz szeptał coś po gruzińsku, a Wasyl mrużył lewe oko i spojrzenie jego stało się ciemne, jak chmurna noc.

Koło obozowej kancelarii spotkali człowieka w pasiaku, z łatą i cyfrą na niej wypisaną.

— Pan tu był? — spytał Janek.

— Byłem.

— Znał pan wiele ludzi?

— Wiele, ale rzadko nazwiska; częściej tylko numery.

Chłopiec o nic już nie pytał. Zawrócili ku bramie, od której szło ku nim zawodzące wilcze wycie — Szarik przywiązany za obrożę do klamki auta objawiał swoje niezadowolenie i niepokój, czuł śmierć w powietrzu.

Gdy wspięli się do pudła ciężarówki, zobaczyli w kącie kucharza, kaprala Łobodzkiego. W tamtą stronę jechał w szoferce, a teraz wyszedł z obozu wcześniej od innych, siedział pod brezentem i odwróciwszy twarz płakał.

— Co ci je? — spytał Jeleń.

— Zostaw — starszy żołnierz ze zmotoryzowanej piechoty pociągnął, Gustlika za rękaw. — On z Lublina, pusty dom zastał. Nawet nie pusty, ale gorzej, bo obcy ludzie w nim mieszkają. A jego rodziny nie ma. Podobno dawno już ich zabrali i właśnie tutaj...

Samochód ruszył, jechał gładką szosą ku miastu i im dalej byli od drutów kolczastych, tym więcej słońca wpadało pod brezentową budę, tym energiczniej i śmielej szarpał nią wiatr. W Lublinie już przyzwyczajono się do obecności wojska, ale niektórzy ludzie jeszcze przystawali, machali rękami za ciężarówką. Inni szli obojętnie, zajęci własnymi sprawami.

Miasto było niewielkie, wkrótce zostało w tyle. Zjechali na polną drogę wiodącą do folwarku, wokół którego w laskach i w zaroślach rozmieszczone były czołgi.

Minęli jasnozielony brzeziniak, rosnący tuż nad drogą i wówczas Jeleń spytał:

— No jak, wysiadomy? To już je tu.

— Nie warto — pokręcił głową Kos.

— Som żeś przecie chcioł — zdziwił się Gustlik.

Jak zwykle, zadecydował w ich imieniu Wasyl, energicznie zabębnił po blaszanym pudle szoferki. Kierowca przyhamował, stanął i Semen podał komendę.

— Załoga z wozu.

Zeskoczyli wszyscy — czterej pancerni i pies. Ciężarówka ruszyła, odjechała, a oni poszli dróżką obok brzeziniaka, w stronę, gdzie widać było niewysoki murek z kamienia i żelazną, otwartą bramę. Wyszedł im na spotkanie przygarbiony człowiek w drelichu powalanym gliną.

— Do kogo?

— Kto żeś je? — zapytał go równie nieuprzejmie Jeleń.

— Ja grabarz — zmienił ton tamten.

— My do tych, co tu zostali od września trzydziestego dziewiątego roku.

— A to prosto, prościutko alejką. Nigdzie zbaczać nie trzeba, pójdziecie przez sam środek, aż do końca cmentarza i oni pod murem w dwóch rzędach leżą na piaseczku.

Spostrzegł Szarika, który susami wypadł spomiędzy brzóz i zaczął się łasić do czołgistów.

— Ten pies to z panami? — zaniepokoił się. — Z psem nie wolno, cmentarz przecież — oczy mu biegały, twarz poczerwieniała z gniewu czy oburzenia. — Tam ludzie leżą na poświęcanej ziemi, wieczny odpoczynek racz im dać Panie...

— Dobrze, on tu zostanie — powiedział Kos i odprowadziwszy Szarika w cień muru, tuż koło bramy, rozkazał: — Waruj.

Zdejmując polówki weszli na cmentarz i ruszyli szeroką aleją biegnącą przez środek. Cicho tu było, spokojnie, tylko ptaki odzywały się nieśmiało w gałęziach drzew, wiatr szeleścił liśćmi i poskrzypywał blaszanymi wieńcami.

Słońce stało już nisko, ślepiło w oczy, barwiło na różowo co jaśniejsze kamienie krzyży.

W połowie drogi zobaczyli starą brzozę, którą pocisk ściął parę metrów nad ziemią. Jej korona leżała skośnie, oparta czubem o mogiły, liście były zeschnięte, ale jeszcze nie pożółkłe. Dalej, tam gdzie pocisk sięgnął ziemi, jaśniał żółtym piachem lej, widniała krzywa szczerba w murze.

Mogiły żołnierzy z Września były niziutkie, nieznaczne, ustawione w równych szeregach jak pluton na zbiórce. Krzyże takie same, jednakie, zbite gwoździami z palików, nawet nie okorowanych.

Szli wzdłuż tego szeregu, pochylali się, żeby odczytać na drewnianych tabliczkach zatarte deszczami napisy; dłońmi osłaniali oczy od czerwonego słońca. Napisy były krótkie: „nieznany”, „nieznany”, potem jakieś nazwisko, znowu „nieznany”, znowu nazwisko. Przy ostatnim Janek się wyprostował i cicho powiedział:

— Nie ma.

— Jakby było, to źle, a jak nie ma, to dobrze — oświadczył Saakaszwili.

— Nie masz się czego martwić. Tu ojca nie znalazłeś, żywego znajdziesz.

Słuchaj, Janek, ja ci powiem, uważnie słuchaj lewym i prawym uchem...

Pociągnął Kosa za rękę popod murek i przysiadłszy tam w cieniu na ugiętych nogach, tak jak to robią Gruzini w górskich aułach tkwiąc w kucki pod ścianami swych domów, począł mówić:

— U nas w Gruzji powiadają: była dziewczyna, był chłopiec, kochali się. Chłopiec dał pierścień dziewczynie. Szli górami wysokimi. Z lewej skała, z prawej przepaść głęboka, ścieżka wąska. Dziewczyna oparła rękę o skałę, pierścionek się zsunął, potoczył po ścieżce i wpadł w przepaść. Żal było dziewczynie pierścionka, żal było chłopcu dziewczyny. Ścieżkami kozic zbiegł na sam dół wąwozu, gdzie strumień płynął, gdzie kamienie zmielone przez wodę, jak ziarna leżą. Szukał uparcie, cierpliwie. Szukał rok, szukał drugi, szukał trzeci...

Nie wiedząc, ile czasu jeszcze gruziński chłopiec z opowieści Saakaszwili będzie poszukiwał pierścienia, czołgiści przysiedli obok Grzesia na piasku, a on ciągnął dalej:

— ...Szukał wiele lat. Wąwóz duży, pierścień mały. Wreszcie znalazł, bo kto szuka uparcie, ten znajdzie. Zaniósł pierścień do domu dziewczyny.

Czekała na niego, ale siwa już była i przygarbiona. Z żalem powiedziała do chłopca: „Cóż nam teraz po pierścieniu, kiedy życie jak strumień popłynęło do dalekiego morza, kiedy w źródle czasu niewiele już wody zostało”. Tak mówiła i wkładała powoli pierścień na palec. Kiedy włożyła, pomłodnieli nagle oboje — on i ona. Patrzy chłopiec na dziewczynę, na jej wargi czerwone jak pęknięty owoc granatu, na jej włosy czarne jak skrzydło kruka na śniegu.

— Saakaszwili wstał, objął Janka za ramiona i dodał: — Kto szuka wytrwale, ten nie tylko znajduje, ale jeszcze los mu w nagrodę godziny cofa na zegarze.

— Pora na nas, wieczór niedługo — powiedział Wasyl, roześmiał się swoim zwyczajem wesoło i szybkim krokiem ruszyli we czterech z powrotem.

Brama była przymknięta, grabarz się gdzieś zapodział i co dziwniejsze, nie było również psa.

— Gdzie nasz Szarik? — zaniepokoił się Grześ. — Może go ten człowiek ukradł?

20
{"b":"759768","o":1}