Niebo było pogodne, z rzadka znaczone kłębiastymi, niewielkimi cumulusami.
Szybko dognali kolumnę brygady, minęli samochody ze zmotoryzowaną piechotą, kompanię moździerzy, baterię przeciwpancerną, przegnali działa szturmowe i wreszcie odnaleźli swoje miejsce w szyku. Z niewielkiego pagórka zobaczyli teraz jadących przed nimi i za nimi, całą kolumnę rozciągniętą na pięciu kilometrach szosy.
Od przodu podano chorągiewkami sygnał postoju. Bojowe wozy skracały lekko odległości, zatrzymywały się, zjeżdżając na prawą stronę. Tak szczęśliwie wypadło, że czołg Semena przystanął akurat we wsi. Zza pobielanych domków krytych słomianymi strzechami, z ogrodów, zza płotów biegli ludzie. Ledwie pancerni stanęli, otoczyli ich zewsząd, podeszli do samych wozów.
Janek i Gustlik, zeskoczywszy na ziemię, wpadli wprost w objęcia witających. Jakaś smukła, opalona dziewczyna, w białej sukience w kwiatki, objęła Kosa, ucałowała go w oba policzki, podała pęk georginii. Zaczerwienili się oboje i oboje cofnęli pół kroku.
Jakaś kobieta chwyciła Janka za rękaw.
— Ludzie! Taki młody, a już wojuje.
— Chłopaki, a skądżeście?
— Jo żech je z Ustronia, stamtąd Wisła wypływo...
Jeleń uczciwie wykonywał pracę, szedł wzdłuż ciasnej ściany ludzi, nie wybierał, nie przebierał, tylko kolejno, tak jak stoją — dziewczyna, kobieta czy chłop — obejmował za ramiona i całował.
— Kto jeszcze, z kim żech się jeszcze nie witoł? Już wszyscy? — odsapnął i otarł pot z czoła.
— A ten czarny, zamazany, czego nic nie mówi? — stary chłop pokazał w stronę czołgu, gdzie przez właz, wychylony do pasa, wyglądał żołnierz polski, Grigorij Saakaszwili. — Ten to musi nie nasz.
— Nasz, od Sandomierza — wyjaśnił z przekonaniem Jeleń. — Jeny tata kominiorz i tymu je taki czorny. A nie mówi, bo go ze wzruszenia zatkało.
— Maszyna to nie dziewczyna — wypowiedział Grześ jedną z maksym, których się dobrze nauczył po polsku i na wszelki wypadek dał nura do czołgu, zniknął pod pancerzem.
— To teraz już Polska będzie? — spytał stary.
— Ludowa Polska — wyjaśnił Janek.
— To niby jaka, że ludowa?
— Fabryki wezmą robotnicy, a ziemię dworską chłopi:
— Za pieniądze?
— Bezpłatnie.
— Albo to prawda? W osiemnastym roku też tak mówili, a potem panowie nasze rady wojskiem rozegnali.
— Teraz wojsko nasze, nie rozgonią.
— Może i nie rozgonią, może rozgonią — chłop drapał się w głowę.
— Mleczka się napijcie. Chłodne, wyciągnęłam bańkę prosto ze studni — kobieta zanurzyła w wiadrze szczerbaty kubek, zdobny chabrami, podawała czołgistom.
Jeleń wypił jeden, drugi, poprosił o trzeci.
— A nie słyszeliście czasem... — ośmielił się Janek. — Może był tu w waszych okolicach porucznik Stanisław Kos?
Prosili, żeby im powtórzył nazwisko, pogadali między sobą, wspominali, ale okazało się, że nie słyszeli.
— A gdzie on, panie, wojował, ten porucznik?
— Na Westerplatte.
— Panie drogi, toż tam nikt żywy nie został. Wyginęło siedem tysięcy naszych co do jednego...
— Niemożliwe — zaprzeczył Janek. — Na Westerplatte i pięciuset na pewno nie było.
— Tak się mówi, panie, a jak co policzyć, to inaczej wypada..
Wyrostek w krótkich portkach przelazł dziurą w płocie na szosę, taszczył za sobą ułamaną gałąź, czerwoną, od dojrzałych czereśni wiszących gronami i cisnął ją na wieżę. Wasyl chwycił w locie, pomachał mu ręką i powiedział:
— Dziękuję pani bardzo.
— Nasz dowódca zaraz o gaździnce pomyśloł, z której ogrodu chłapiec gałąź wyłomał — objaśnił Jeleń.
Przez właz mechanika wysunęła się ciekawa, kudłata morda.
— O rany, psa ze sobą wożą. Też we wojsku służy?
— A jakże, Szary, do nogi — Janek skinął mu ręką i wilczur uradowany wyskoczył na szosę.
— Nawet psa przywieźli... Polskiego psa przywieźli — poszło po kręgu z ust do ust. — Słyszycie, jak szczeka? Zupełnie jak mój Azor.
— Drogę, dajcie drogę Marcinowej.
Tłum się z wolna rozstąpił. Prowadzili pod rękę starą kobietę o twarzy pomarszczonej, oczach pokrytych bielmem. Stąpała powoli, trzymając ręce wyciągnięte, rozstawione na krzyż. Ludzie umilkli i słychać było, jak tamta powtarza szeptem:
— Chłopcy nasi, żołnierze, synkowie...
— Ona nie widzi — wyjaśnił stary chłop, ten sam co nie dowierzał, że Saakaszwili spod Sandomierza pochodzi. — O tam, popatrzcie, druga od skraju wsi chałupa jej stała, ale teraz nie stoi, Hitler spalił. Dajcie co, żeby zobaczyła, że Polaki przyszły, żeby mogła dotknąć.
Wasyl z wieży cisnął polówkę, Kos chwycił ją, i podał. Staruszka wodziła dłońmi po suknie, po daszku, trafiła palcami na metal.
— Orzełek... Boże bądź miłościw... Nasi żołnierze, Bóg dał doczekać...
— Julka! — zawołała kobieta, wylewając resztkę mleka z wiadra do kubka. — Przynieśże psu miskę maszczonych kartofli, koło pieca stoją. Ino biegiem.
Julka uwinęła się szybko, Szarik jeszcze szybciej i w samą porę, bo postój się skończył, od czoła zamachano chorągiewkami i poszło wzdłuż kolumny dudnienie uruchamianych silników, przybierające jak fala.
— Do wozu!
Ruszali ostrożnie, powoli, żeby kogo nie trącić. Chłopi zdejmowali dzieciaki z pancerzy, za uszy, za czupryny wyciągali spod gąsienic.
Kolumna szła znowu na zachód. Z daleka, zza horyzontu widać już było pobłyskujące w słońcu co wyższe wieże Zamku lubelskiego i kościołów.
Janek Kos siedział na miejscu mechanika, prowadził wóz. Nie wierzył w te siedem tysięcy poległych na Westerplatte, ale posmutniał. Markotny Saakaszwili na jego siedzeniu w kącie bawił się z psem. Wasyl z wieży prześliznął się koło podstawy działa do nich, przykucnął między siedzeniami.
— Mechanik, czemuś nos opuścił na kwintę?
— Dla psa duża radość, małe zmartwienie. Był Szarik, a teraz Szary i w porządku. A co ze mną? Nie umiem mówić po polsku, jak będzie?
— Te kwiaty i czereśnie nie tylko dla nas. Takie same rzucają na radzieckie czołgi.
— Wiem, ale jakoś mi niewyraźnie. Ojciec kominiarz spod Sandomierza... Jaki Saakaszwili lepszy, ten prawdziwy czy ten udawany?
— Daj spokój, teraz brak czasu, żeby każdemu po drodze tłumaczyć, ale ludzie sami pojmą, zrozumieją — ciągnął spokojnie Semen. — Wyszkolimy polskich czołgistów, zakończymy wojnę, odjedziemy... Zrozumieją na pewno.
— Jak odjedziemy, zrozumieją? To późno.
— Może później, może wcześniej. Teraz wszystko jedno, nie o to chodzi, idziemy na front.
Nie od razu jednak brygada poszła na front. Stali za Lublinem, pod miastem i pełnili w nim służbę chroniąc fabryki i składy, patrolując dniem i nocą ulice. Byli w Lublinie ludzie, którzy stawali od razu do roboty, nie pytając o płacę, przynosili z domu narzędzia, uruchamiali silniki i obrabiarki.
Tym trzeba było pomóc. Byli i tacy, którzy łamali wierzeje magazynów, brali to, co wczoraj należało do Niemców, a dziś zdawało się nie należeć do nikogo. Tym trzeba było przeszkodzić. Nocą nad miastem krzyżowały się reflektory przeszukując, czy po niebie nie skradają się obce samoloty. Nocą po mieście krzyżowały swe trasy patrole, przeszukując ulice, czy nie skrada się nimi swój, a przecież obcy.
Po pierwszych powitaniach, w których widać było tylko kwiaty, czereśnie i mleko, uśmiechy i wyciągnięte dłonie, tłum zyskiwał twarze rozmaite. Jedni powiadali: „Nowa armia, nowa władza, ziemię daje chłopom”. Inni mówili:
„Nowa armia, nowa władza, ziemię właścicielom rabuje”.
Na kilka godzin przed wyzwoleniem miasta, wówczas gdy radzieckie oddziały dopadały już pierwszych domów, hitlerowcy wymordowali na Zamku lubelskim więźniów i zakładników. Brygada pancerna delegowała pluton honorowy na ich pogrzeb. Janek chciał pójść, prosił, by go zwolniono, ale porucznik nie puścił. Twierdził, że jest robota przy wozie, że trzeba wszystko do jak najlepszego porządku doprowadzić. Okazało się potem, że nic szczególnie ważnego nie było, więc może po prostu nie chciał puścić.