Zeskoczył na ziemię, rzucił się pod ścianę domu w gęsty mrok i pobiegł ku swoim zwiadowcom działającym jako szpica. W ciemności zabielała chustka, zatoczyła półkole. Stanął jak wryty.
— Gdzie? — spytał szeptem przyczajonego żołnierza.
— Na wprost złamany słup, w lewo druga brama.
— Ilu?
— Czterech z rowerami.
— Brać bez strzału — rozkazał Magneto.
Rozkaz przekazywany szeptem z ust do ust przez zaczajonych motocyklistów cicho popłynął w mrok coraz dalszym echem.
— Bez strzału... strzału... ału...
Ciszę przerwał wybuch ciężkiego granatu w pobliżu szosy. Błysnęło i pociemniało jeszcze bardziej. Nikt ze zwiadowców nie drgnął. Wszystkie oczy skierowane były na bramę, w której zniknęli tamci czterej.
Wreszcie coś się poruszyło w ciemności, zaszeleściło. Jeden za drugim wyszli cykliści, przeprowadzili rowery za usypisko gruzu, potem wskoczyli na siodełka, nacisnęli pedały.
Z parterowych okien, niczym jastrzębie na stadko kuropatw, spadli na nich zwiadowcy. Zakotłowało się wszystko w milczącym, cichym zwarciu.
Tak cichym, że słychać było tylko zdławione stęknięcia i szelest trybu w obracającym się kole przewróconego roweru.
— W łeb go, Józku! — ktoś wreszcie krzyknął szeptem.
— Stać! — zawołał niegłośno Łażewski i spytał: — Polacy?
— Dziewczyna z nimi? — zdziwił się jeden ze zwiadowców.
— A wy jak myśleli? Oczu nie macie?
— Nie złośćcie się, ojciec. Od Niemców jechaliście?
— Przez szosę nie da rady. Tam ich jak mrówków.
— We czworo nie da rady, ale nas więcej i czołg mamy. Idziecie z nami?
— Czołg? A jaki?
— Normalny.
— Taż my... — zaczął stary, ale dziewczyna szarpnęła go za rękaw i przerwała:
— Idziemy z wami.
Daniel miał zamiar spytać, czemu to baba sierżantem dowodzi, ale dał spokój. Chodziło przecież o to, żeby jak najszybciej zająć stanowiska wyjściowe. Każda minuta zwłoki zwiększała prawdopodobieństwo wykrycia ich grupy przez Niemców.
Ponownie ruszył zatrzymany na chwilę mechanizm — najpierw poszli do przodu pojedynczy zwiadowcy, potem ich motocykle przepychane z ukrycia do ukrycia.
— Czego panna Marysia, za rękaw szarpiąc, nie pozwoliła zapytać?
Może właśnie oni?
— Nie — odrzekła stanowczo Ogoniok. — Idziemy.
— Oszaleliście? — zapytał niespokojnie chorąży Zubryk. — Przecież widzieliśmy sami, że tam Niemcy. Przed chwilą niewiele brakowało...
— Ej wy, piechota. — Łażewski podszedł bliżej. — Trzymajcie się obok motorów, a dalej wytłumaczę, co i jak.
Odczekał chwilę patrząc, jak nowi pomagają w przetaczaniu, i zawrócił do czołgu.
— Co tam było? — spytał Kos.
— Nic specjalnego. Podgarnąłem cztery lufy z piechoty. Jak tak dalej pójdzie, przyprowadzimy artylerzystom batalion.
— Ruszamy?
— Właśnie to ci chciałem powiedzieć, że może lepiej, żebyście zaczekali i potem od razu na miejsce. Ruch najłatwiej zauważyć, a stąd już cholernie blisko...
— Dobra.
— Wrócę po was.
Kiedy podchorąży zniknął z oczu, Kos, nie dowierzając poznanym przed godziną artylerzystom, wysłał dodatkowo Wichurę i Tomasza na czaty. Sam siedział dalej w wieży i nasłuchiwał. Ostrzeliwanie szosy prowadziły dwie albo trzy baterie, bo kiedy rozsypywały nierówną salwę, można było wyłowić osiem czy dziewięć grzmotów. Granaty nie szły górą, a więc zapewne stanowiska artylerzystów były na południe od szosy. Kaliber trudno odgadnąć z samych wybuchów, a dźwięk wystrzałów gubił się i łamał wśród murowanych ścian. Porucznik naturalnie by potrafił. On nie tylko pogodę umiał przepowiadać, ale wszystko. Sprawiedliwiej byłoby, gdyby tacy nie ginęli.
Janek zdawał sobie sprawę, że choć decyzja forsowania nocą szosy była wspólna, podjęta po naradzie z Łażewskim, z Gustlikiem i Grigorijem, to przecież projekt wyszedł od niego. Jeśli się narwą na okopane działa czy czołgi, jeśli nie potrafią zaskoczyć przeciwnika, to stracą sprzęt i ludzi, nie wykonają zadania.
Może rzeczywiście rozsądniej było przyczaić się, doczekać podejścia jakiejś jednostki radzieckiej czy polskiej? Niemcy przerwali pierścień, sypią się jak groch z worka, ale niemożliwe przecież, żeby im długo wiać pozwolono. Na pewno już sztab Frontu uruchomił rezerwy i jeszcze przed świtem...
Wrócił Łażewski, dał znak ręką i poprowadził „Rudego” między wrakami, potem kawałek boczną uliczką i dalej przez podwórze, przez skąpy skwer z połamanymi drzewami aż do grubego muru z płyt betonowych, podziurawionego jak ser szwajcarski.
— Janek — zawołał cicho. — Chodź tutaj.
Kos wyszedł przez właz mechanika. Pchał się za nim na siłę Szarik, popiskując z oburzeniem, ale Kos rozkazał Saakaszwilemu:
— Trzymaj psa. Rwie się jak głupi.
— Tu dalej ładnej osłony — rzekł półgłosem podchorąży. — Trzeba się decydować na skok.
Wyszli ostrożnie przed mur na rekonesans. Kilka metrów od czołgu stała w cieniu Marusia Ogoniok, Szawełłowie i felczer. Widać stąd było białe cyfry i orła na wieży, można nawet przeczytać napis na burcie.
— Ja sierżant, a zrozumieć tego nie mogę — burczał Konstanty. — Przecież panna Marysia cały czas...
— Co tu rozumieć? — szepnęła kładąc palec na wargach. Staśko wyszedł do przodu od swej haubicy, przystanął koło czołgu. Przez otwarty przedni właz wyjrzał Wichura.
— Dowódca mówił, że pan podchorąży wiersze układa — zagadnął ciekawie.
— Układam.
— Interes będę miał. Wichura jestem.
— Staśko. Teraz czy potem.
— Potem, bo już wracają — cofając głowę, zawadził naturalnie o pancerz i zmarszczył perkaty nos.
W wyłomie muru zjawił się Kos i przednim włazem dał nurka do czołgu. Łażewski przystanął na chwilę obok Szawełłów.
— Z nami piechota?
— Z wami.
— Póki czołg nie wystrzeli, idziemy na paluszkach, a potem, jak kto woli, to można z przytupem i przyświstem.
— Tam przecież Niemcy — usiłował tłumaczyć Żubryk.
— Jakby kogo raniło, obywatelu chorąży, to położymy z tyłu na pancerz albo do kołyski jakiegoś motoru — tłumaczyła Ogoniok i gładziła po ręce felczera, żeby mu dodać odwagi.
— Naprzód... naprzód... naprzód...
Wzdłuż tyraliery popełzła komenda i podobni kłosom żyta, kolejno schylanym podmuchem, przyginali się ludzie, wychodząc przed mur przez pęknięcia i wyłomy. Rzadki i krótki był łańcuszek tej tyraliery, ale nocą mógł pluton udawać: siedmiu artylerzystów, czterech piechurów i dziewięciu zwiadowców.
Motocykliści toczyli swe konie na lewym skrzydle, bliższym ulicy, która rozszerzała się tutaj w dojazd do autostrady. Niemcy szli od lewej, a więc i większe stamtąd groziło niebezpieczeństwo, bardziej potrzebny był ogień erkaemów.
Za tyralierą, druzgocąc betonowe płyty, wytoczył się czołg, z którego załoga zdjęła pokraczne maskowanie. Szmaty zostawione na rolkach głuszyły stuk traków. Kołysząc się na wyrwach sunęła z tyłu haubica podczepiona na krótkim holu.
Pod pancerzem, w mdłym świetle lampek podświetlających celowniki i tarcze zegarów, w odblasku dalekich pożarów, wpadającym przez peryskopy, załoga gotowała się do walki.
Wichura dopasowywał kolbę erkaemu do ramienia, lekkimi ruchami tułowia przesuwał lufę w lewo i w prawo, przymierzając się do kolby.
Wydobył z kieszeni dwie kostki cukru, jedną wpakował do ust, drugą podał Szarikowi. Pies mruknął coś cicho, nadąsany jeszcze, że choć chciał o czymś ważnym załogę zawiadomić, to go nie wypuszczono z wozu, a kapral szepnął do niego:
— Trzymaj się dzwońcu.
Saakaszwili puścił drążki, zdjął nogi z pedałów, chwilę wykonywał drobne wahadłowe ruchy wszystkimi czterema kończynami, by rozluźnić mięśnie, wpasował się mocniej w siedzenie. Palcami lewej ręki sprawdził, czy dobrze wisi nad nim czapka rotmistrza, czy szabla nie wysunęła się ze swego miejsca pod ścianą.
Tomasz Czereśniak nogą przydeptał plecak wciśnięty w kąt, dotknięciami dłoni przeliczył pociski zawieszone na ścianach wieży, sprawdził, czy dobrze pamięta, gdzie odłamkowe, gdzie przeciwpancerne, a gdzie podkalibrowe na najgrubszego zwierza przydatne.