Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Gustlik od celownika przesunął się do peryskopu, który obejmował większy wycinek terenu. Dostrzegł w tyralierze sylwetkę jakby dziewczęcą i nawet zdało mu się, że ruchy poznaje.

— Ty, Janek — trącił łokciem dowódcę.

Kos, nie odrywając czoła od poduszki peryskopu, przechylił nieco głowę.

— Mów.

— Nic. Myślołech... Ale przeca nie w polskim mundurze.

— Kto? Nie rozumiem — zniecierpliwił się sierżant.

— Nikt. Dobrze, że Honorata z nami nie jedzie. Miołbych terozki strach za dwoje.

Kos wzruszył ramionami i pomyślał niechętnie, że Jeleń, zamiast się skoncentrować przy celowniku, to nagle z dziwnymi wspominkami wyskakuje. Chwilę trwała cisza. Słuchawki radiotelefonu niczym oceaniczne muszle szumiały jakimś dalekim przyświstem. Kos wpatrzony w szkła peryskopu widział przesuwającą się kolumnę artylerii i ciężarówek. Zerknął na pancerz nad radiostacją, na którym niewyraźnie majaczyła w mroku fotografia. Pora już była zaczynać, dać rozkaz. Spod hełmofonu pociekł na policzki wąziutki kręty strumyk potu.

— Lewo dziesięć transporter. Przeciwpancernym ładuj — głos Janka był spokojny, przyciszony, ale napięty jak struna.

Hitlerowski transporter stał w płytkim wykopie, ubezpieczał drogę. Na tle czerwonego od ognia nieba czerniały lufy sprzężonych poczwórnie działek kalibru 20 milimetrów i sylwetka wartownika. Niemiec coś chyba dostrzegł, bo się poruszył. Z pudła ‘wstało jeszcze dwu innych i celowniczy flakvierlinge wparł się ramionami w uchwyty, przesuwając lufy niżej.

Łażewski widział to lepiej, bo z bliższej odległości, i wiedział, że nie ma co zwlekać. Wydobył zza pasa rakietnicę, odciągnął kurek i nie czekając dłużej, strzelił tamtym wprost w twarze.

Trzasnęły pomarańczowe rakiety. Dwukrotnie gdaknęły działka, lecz nie zdążyły dokończyć serii — pocisk armatni, wystrzelony z odległości dwustu metrów, rozpruł transporter, przepołowił go jak cios topora.

Wystrzał był sygnałem, a płonący transporter — pochodnią. Malutka tyraliera rzuciła się biegiem do przodu, strzelając ze wszystkich luf.

Warknęły silniki motocykli, zwiadowcy wyskoczyli na czoło i prując z trzech diegtiarowów wpadli na szosę, zapalili ciężarówkę. Następne pociski z czołgu zmiotły dwa działa, rozerwały kolumnę.

Jakiś ogromny opel z brezentową budą zjechał w pisku hamulców do rowu, legł na boku, rozsypał niemiecką piechotę. Część grenadierów poderwana komendą wybiegła na beton i nie zdążywszy zająć stanowisk ogniowych, zderzyła się z naszymi twarzą w twarz. Pistolety maszynowe zawarczały długimi seriami, błyskały wylotami luf niczym drgające gwiazdy.

Jakiś dryblas z płaskim bagnetem na karabinie skoczył w stronę Marusi, ale tuż obok czuwał Józek, ściął go serią.

Na sierżanta Szawełłę, w chwili gdy zmieniał magazynek, trzech naraz natarło bagnetem i kolbą. Staremu błysnęły oczy, wspomniał przedwojenne lekcje szermierki — odskoczył w bok, przepuścił pierwszego jak torreador byka i przysiadłszy na rozkraczonych nogach rąbnął kolbą w pochylony łeb.

Drugiemu odbił w dół bagnet i trzymanym oburącz automatem trzasnął go w twarz. Ostatniego zwalił ciosem w kolano. Skoczył dalej, a gdy ten trzeci odwrócił się i podniósł broń, celując w sierżanta, nadbiegający felczer z rozpaczą na twarzy zamachnął się kolbą i wbił grenadierowi hełm na oczy.

Nasza tyraliera już sforsowała szosę, a czołg z działem wyjechał na beton, gdy zza płonącej niemieckiej ciężarówki wyskoczył szybki gąsienicowy transporter. Taranem roztrzaskał i stratował najbliższy zwiadowczy motocykl, ciasno zawrócił, kierując czołowy pancerz na drugi. „Rudy” spełzał już z szosy, gdy Kos dostrzegł, co się dzieje. Czołg obrócił wieżę, dał ognia za siebie, rozszarpując na części stalowe pudło.

Od strony rozbitego motocykla zerwał się żołnierz, popędził w mrok, a na ramionach niósł płomień. Marusia skoczyła mu naprzeciw, podgięła nogi i kiedy stoczył się w trawę, otuliła peleryną, dławiąc ogień. Potem rozcięła nożem mundur, zerwała go z żołnierza i chwyciwszy poparzonego za ręce zaczęła ciągnąć. Podskoczył z drugiej strony chorąży Zubryk, dopomógł.

— Do kosza! — wrzasnął Łażewski podjeżdżając na motorze. — Czepiajcie się.

Motocykl obciążony pięcioma ludźmi ciężko dobił na wybojach, silnik zawył w najwyższym wysiłku, opony cisnęły za siebie żwirem i gruzem przemielonym granatami.

Jak stadko dzików, które, forsując przesiekę, wpada gwałtownymi susami w zarośla żarnowca i gęstą zieleń leśnych krzewów, nurkowali w mrok, klucząc między ruinami. Coraz dalej od płonących na szosie wraków grzmiała armata „Rudego”, coraz rzadziej szły smugowe serie jego karabinów maszynowych i wreszcie zgasły, gdyż nikt ich nie gonił. Trafili znowu na ziemię, jeśli nie niczyją, to widać rzadko zaludnioną przez wojsko.

Motocykl Łażewskiego, jak ciężko ranny, kulejący człowiek, zataczał się i lawirował wśród rumowiska jezdni. Za nim człapał „Rudy” wlokąc działo.

Za haubicą kłusowało paru zziajanych kanonierów. Jedna strona ulicy była wypalona, druga rozbita w gruzy. Mała kolumienka poruszała się w chybotliwym, zmiennym świetle pożarów. Co ćwierć minuty oświetlał ją blask dyonu haubic strzelającego salwami. Kierowali się w tamtą stronę, ufając, że artylerzyści wiedzą jedni o drugich, więc może drogę do naszych wskażą.

Podchorąży pierwszy dostrzegł nad rumowiskiem flagę z czerwonym krzyżem, skręcił ku niej, zatrzymał motor.

— Jest tam kto? Weźcie rannych.

— Zaraz — odkrzyknęli mu z dołu.

Błysnęło światło, z piwnicy wyszli sanitariusze.

— Skąd was przyniosło?

— Ostrożnie, plecy poparzone... Noga...

W skośnym mętnym świetle sylwetki rannych, pomagającej im Marusi i felczera skracały się i jakby zapadły pod ziemię.

Łażewski zerknął na czołg, który zjechał w bok ulicy i obaliwszy resztki jakiegoś murku zatrzymał się osłonięty ruiną.

— Łapiduch — przytrzymał za ramię jednego z sanitariuszy.

— Czego?

— Gdzie tu haubiczna brygada?

— My z brygady.

— Fajnie. A sztab nie wiesz gdzie?

— Po drugiej stronie ulicy. Cholera by wzięła! Czołg prawie na samo wejście wjechał.

— Przed rankiem nie najdziesz — tłumaczył Gustlik Jankowi. — To jest tak, jakbyś chcioł po ciemku pchła za noga chycić.

— Daleko jeszcze do końca tego miasta? — spytał Tomasz.

— Wiorsta będzie, gospodarzu — odpowiedział mu z dołu Wichura. — Od Studzianek ze dwa albo i trzy razy większe.

— Co się wygłupiasz? — burknął Saakaszwili.

— Bo mi duszno. Otwórz szyber.

— Rozkazu nie było.

— Boisz się, że fryce pod czołgiem siedzą? — zakpił kapral.

Pod brzuchem czołgu już od paru chwil rzeczywiście chrobotało, a teraz ktoś rąbnął łomem w dolny pancerz.

— Kakoj czort? — zdziwił się Saakaszwili.

— Pancerni — krzyczał z zewnątrz Łażewski. — Ruszcie no pięć metrów do przodu.

— Podjedź — rozkazał Janek mechanikowi.

Nie czekając, aż czołg ruszy i zahamuje, wyszedł na pancerz, z pancerza zeskoczył na ziemię. Chciał zapytać Daniela, czemu im kazał czołg przesunąć, ale nie zdążył. Z miejsca, na którym przed chwilą stał „Rudy”, z wąskiego, prawie pionowego zejścia wylazł porucznik, pomagał wydostać się na powierzchnię starszemu oficerowi.

— Trzeba mieć pecha, żeby akurat...

— Żaden pech — kuksnął go w bok Magneto. — Melduj się, bo to ten, kogo szukasz.

— Nie kpisz? — spytał Janek.

— Słowo — Łażewski uniósł dwa palce jak do przysięgi.

Czołgista dobył pakiet z mapnika i stuknął obcasami.

— Obywatelu pułkowniku, pakiet z dowództwa armii. Melduje sierżant Jan Kos.

Artylerzysta odsalutował, wziął podaną kopertę.

— Kazali wam do sztabu czołgiem wjeżdżać? — burczał niechętnie.

Cofnął się pod arkę ocalonej bramy, przeciął nożem nici, złamał pieczęcie i czytał w świetle elektrycznej latarki trzymanej przez oficera, który pomagał mu wyjść z podziemnej kwatery sztabu.

— Ruszamy za godzinę — rzekł pułkownik zwracając się do porucznika. — Uprzedźcie pułki. Jedziemy do Charlottenburga wspierać w natarciu kościuszkowską dywizję.

174
{"b":"759768","o":1}