Ze źle ukrywaną dumą, z ledwo opanowywanym zwycięskim uśmiechem słuchali tych słów delegaci różnych rodzajów wojsk, wszystkich jednostek 1 armii, a wśród nich Tomasz z hełmofonem w garści. W wybielonych słońcem i deszczami mundurach, w niezgrabnych butach, w wyszmelcowanych polówkach, ale widać było, że każdy niejedno przeżył, że duszę ma żołnierską, bo to na gębach wojna im wypisała.
— Jesteśmy i pozostaniemy mieczem polskiej demokracji. Pierwsza armia nigdy was nie zawiedzie!
Twarze zdawały się wszystkie podobne, wpatrzone w trybunę i w żołnierzy. W dalszych rzędach mignęły dwie jakby znajome, ale rozpoznać nie było kiedy, bo posłowie już zerwali się z miejsc, zaczęli klaskać i krzyczeć na cały głos:
— Niech żyje armia! Niech żyją!
Jakaś kobieta podbiegła, podała trzy białe i złote narcyzy lotnikowi, a za nią ruszyli inni i ścisk się nagle zrobił. Wokół każdego dziesięć roześmianych twarzy, do każdego dziesięć par rąk wyciągniętych. Tomasz ściskał pracowicie te ręce, ale ponad głowami spoglądał, jakby kogo szukał, bo mu się zdało, że widział chłopa bardzo podobnego do ojca.
Zza pleców szerokich czerwonego na twarzy grubasa, spod łokci chudego w okularach wynurzył się tuż obok ten właśnie tak jakby Czereśniak. Z bliska był mniej podobny, bo uroczysty, w ciemnym garniturze i przy krawacie, ale okazało się, że naprawdę on, i ręce do syna wyciągnął. Objęli się w mocnym uścisku, chwilę milczeli, a potem pierwszy zagadnął ojciec, usiłując przydać głosowi surowości:
— A co ty tu robisz, Tomek? Na przepustce czy jak?
— Delegat jestem, razem z zastępcą dowódcy armii...
— Akurat ciebie wybrali? — nie dowierzał jeszcze.
— Mnie. A ojciec jak tutaj?
— Też delegat. Poseł znaczy. Z ojcem twojego dowódcy — pokazał na Stanisława Kosa, który kiwał im ręką ponad głowami innych, starając się podejść bliżej.
— I co tata tu robi?— nie mógł wyjść z podziwu Tomasz.
— Rządzę — stwierdził stary.
— Czym?
— Polską — powiedział i czując potrzebę bardziej szczegółowego wyjaśnienia sytuacji, dodał po chwili: — Nie sam. Z innymi razem.
Pomilczeli dłuższą chwilę mocno zdziwieni obaj, bo niezwyczajne to było, żeby ze wsi, i to jeszcze folwarcznego do rządów brali albo do armijnej delegacji. Nowy był czas, inny niż przedtem. Wreszcie syn westchnął i spytał głos przyciszając:
— Plutonowy przyprowadził?
Stary skinął lekko głową i twarz mu pojaśniała w uśmiechu.
— Cielna. Nim z wojny wrócisz, to już albo jałóweczka będzie, albo byczek...
— Cześć, Tomasz — dopchał się wreszcie West.
— Czołem, obywatelu poruczniku — podając rękę, przełożył szybko do lewej numerek z szatni, który cały czas ściskał, żeby nie zgubić.
— Co tam chowasz?
— Nic, takie kółko — pokazał i podał ojcu. — Na tę blaszkę plecak dadzą i ojciec tam znajdą siekierkę dobrą, kantar i takie inne — zawstydził się nagle, ale jeszcze sięgnął ręką do kieszeni i dodał pudełeczko. — Maść.
Wrócę, to drzewka będziemy szczepić...
— Jak załoga? — zagadnął Stanisław Kos.
— Dobrze. A podporucznik to się chyba niedługo ożeni.
— Jaki podporucznik?
— Wasz Janek. Wczoraj rano gwiazdki dostał. Mieli już tylko do Łaby dojechać, a potem wracać.
Przez Berlin jechać było trudno. Z ruin, z piwnic, z podziemnych tuneli metra powyłaziły tysiące w zgniłozielonych mundurach. W pierwszych godzinach po kapitulacji nie można było ani wartowników nastarczyć, ani z przyjmowaniem broni nadążyć, więc niektóre kolumny szły jeszcze z karabinami i pistoletami maszynowymi, tyle że kolbami je niosąc do góry.
Za miastem poszło szybciej i już pod wieczór dognali transportery armijnego batalionu rozpoznawczego. Przez ten czas, co brali miasto, front odskoczył daleko na zachód. Cztery polskie dywizje i kawaleryjska brygada, wsparte czterema brygadami artylerii i korpusem lotniczym, spychały hitlerowców ku Łabie, nad którą z drugiej strony już docierali sojusznicy zachodni.
Generał, straciwszy na skok pod Bramę Brandenburską nie więcej niż trzy godziny, w dalszym ciągu energicznie odbierał czołgi, działa szturmowe i transportery ze wspieranych przez nie jednostek, chwytał je wszystkie mocno w garść, ale Kos i Gustlik pogadywali cichutko, że przydadzą się już tylko do defilady.
Wyszło jednak, że generał dywizji, a nie podporucznik, miał rację, bo czwartego maja grupa pancerna, poderwana radiowym rozkazem, poszła ostro do przodu, na stanowiska wyjściowe, gdyż front nagle stwardniał i stanął w miejscu. Mieli go złamać ciężarem stali i gwałtownością ognia, umożliwić natarcie piechocie. Rozwinięto ich na płaskim polu. W lewo i w prawo od „Rudego” widać było po dwadzieścia parę wozów. Gustlik próbował policzyć, lecz zmylił rachunek przy pięćdziesięciu. Nie maskowali się, bo samoloty wroga już nie miały skąd startować, a od frontu osłaniał ich szeroki nasyp drogowy wysokości piętrowego domu.
Grigorij nucił cichutko coś gruzińskiego i ręce trzymał na drążkach, Wichura przy erkaemie wachlował się czapką, żeby pokazać, jak mu duszno.
Kapitan Pawłow z miejsca ładowniczego wyglądał na pole przez peryskop.
Gustlik majstrował przy celowniku. Silnik milczał. Za pancerzem co kilka sekund przesuwał się niski gwizd i wybuchały granaty moździerzowe wielkiego kalibru.
Jeleń wzruszył ramionami, potrząsnął głową i przerwał milczenie:
— Toż żech wom trzy razy godoł: wy, towariszcz, do celownika, a ja będę cisi granaty do lufy. Kapitanowi ładować nie pasuje.
— Kapitan i partizan wsio mogut diełat’. Ja na miejsce Tomasza, na tymczasem. Do końca wojny już tylko parę kilometrów.
— Na mapie blisko — rzekł Janek z wysokości swego stanowiska dowódcy; urwał na chwilę, bo tuż obok rąbnął pocisk, zadzwoniły odłamki po pancerzu i przez szczeliny zakurzyło, a potem dokończył: — a dojechać trudno. Chcą resztę amunicji wystrzelać czy jak?...
— Inaczej myślę — odpowiedział Pawłow. — Im nie wszystko jedno, do kogo iść w plen, do niewoli. Ni u Amierikancew, ni u Angliczan Hitler Oświencima nie stroił...
Znowu pod pancerzem zaległa cisza. Janek pomyślał, że Iwan ma rację — co innego doświadczyć, a co innego wiedzieć ze słyszenia i może nawet niezupełnie uwierzyć, bo to tak straszne, że do uwierzenia trudne. Potem rozwinął na kolanach sporą kartkę, na której były wydrukowane sylwetki amerykańskich i angielskich czołgów — M-3, M-4, A-2, Matylda, Walentin, Churchill... Chodziło o to, żeby przypadkiem sojusznika nie postrzelić, jakby z przeciwnej strony nadjechał.
— Uwaga, wszystkie wozy! — usłyszeli w słuchawkach znajomy głos generała. — Silniki w ruch.
Nim jeszcze motor zapalił, dobiegły ich zza pancerza wydawane obok głośne komendy piechurów:
— Pluton kierunkowy — pierwszy. Kierunek — trzy topole na wprost. Kompania... naprzód!
Zadudniły cylindry i zaraz potem padł radiowy rozkaz generała:
— Kierunek Łaba! Naprzód!
Ruszył „Rudy”, a pół sekundy później wszystkie czołgi i działa pancerne zgromadzone na pozycji wyjściowej do natarcia, ruszyły łagodnym przeciwstokiem. Kurząc lekko toczyły się niewidoczne jeszcze dla wroga, który dalej metodycznie bił z ciężkich moździerzy w puste już miejsce. Janek poczuł chłód w piersi, jak zwykle kiedy szedł na spotkanie niebezpieczeństwa, i z ulgą pomyślał, że wszystkie dziewczyny załogi są daleko na tyłach. Czemu Lidka wpakowała się w ogień pod sam koniec wojny? — przemknęło mu przez głowę pytanie i zgasło zaraz, bo pora było myśleć tylko o walce.
Piechota wyszła na horyzont, przyspieszyła. Dodały gazu czołgi.
Mechanicy równali, by jednocześnie sforsować grzbiet, by nie dać celowniczym pepanców okazji do wielu strzałów. Poczuwszy, że są już na tle nieba, dali ognia z kaemów i dział, przewalili się na drugą stronę nasypu, zgrzytając gąsienicami po kamiennej kostce.
Na maksymalnej szybkości ładowania grzmiała nasza artyleria. Ławice ciężkich pocisków przepływały po niebie, zwalały się czarno-czerwoną chmurą na plątaninę okopów widoczną w przedzie. Lekko opadającymi polami, za którymi czuło się już brzeg wielkiej rzeki, szło szerokie, silne natarcie dywizji piechoty. Ostatnie polskie natarcie w tej wojnie.