Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kos podał komendę spokojnie, nie podnosząc głosu, i sam stanąwszy na baczność, zasalutował. Za jego przykładem salutowali Tomasz i Grześ. Gustlik stał z odkrytą głową, Szarik przysiadł na baczność.

W tej właśnie chwili od strony kostrzyńskiego przyczółka nadciągnął grzmot artyleryjskiego przygotowania, które runęło na pozycje niemieckie o dziesięć kilometrów dalej na południe.

— Zaczęli — powiedział Kos. — Którego to dziś?

— Hermenegildy było w piątek, dziś poniedziałek. Znaczy szesnasty — obliczył Jeleń, popluł i zatarł ręce.

Tomasz patrzył chwilę na rozogniony horyzont, na niebo przekreślone płomienistymi krechami i żegnał się ukradkiem.

— Wielu naszych nie dożyje — powiedział do mechanika tak cicho, żeby inni nie słyszeli.

Saakaszwili lekko skinął głową i dalej przyglądał się gałązkom drzew ledwo obsypanych młodziutkimi liśćmi, które poczęły drżeć od wstrząsów dalekich eksplozji.

Nadbiegł łącznik z piechoty, zameldował dowódcy czołgu:

— Obywatelu sierżancie, u nas zaczną za kwadrans, a pięć minut później schodzimy razem do przeprawy.

— Dobra — odpowiedział Kos, stał jeszcze chwilę ze zmarszczonym czołem, licząc w pamięci, a potem rzekł: — Dwa tysiące pięćdziesiąt pięć.

— Czego dwa tysiące? — spytał Saakaszwili.

— Dwa tysiące pięćdziesiąt pięć dni od napaści na Westerplatte.

W oddali coraz mocniej dudniło przygotowanie artyleryjskie. Na odcinku 47 radzieckiej i 1 polskiej armii jeszcze panowała cisza, ale już rozsuwały się sieci nad otwartymi gardłami moździerzy, z poziomego spoczynku wstawały lufy najrozmaitszych kalibrów, spoglądały ciemnymi ślepiami wylotów na drugi brzeg. Piechurzy zaciągali pasy, osadzali bagnety, wyprowadzali naboje do luf.

Raz jeszcze zziajany łącznik podbiegł do „Rudego”, podał ulotkę bez słowa i ruszył dalej.

Załoga skupiła się obok Janka. Szarik wskoczył na pancerz, wetknął swoją ciekawą mordę między głowy czołgistów, zaglądał dowódcy przez ramię.

— Do generałów, oficerów, podoficerów i kołnierzy Wojska Polskiego — czytał Kos w świetle witającego dnia. — Towarzysze broni! Chwałą odniesionych zwycięstw, swoim potem i krwią zdobyliście prawo gromienia berlińskiego ugrupowania nieprzyjaciela i uczestniczenia w szturmie Berlina...

Przerwał na chwilę, czując, jak skurcz wzruszenia podchodzi mu do gardła. Od niedalekich okopów' piechoty usłyszeli donośny głos Konstantego Szawełły, czytającego tę samą ulotkę.

— Dzielni żołnierze! — zaciągał śpiewanie. — Wzywam was do wykonania zadania bojowego, do rozgromienia berlińskiego ugrupowania nieprzyjaciela z właściwą wam dzielnością i umiejętnością, z honorem i chwalą. Z honorem i chwałą — powtórzył Szawełło i dodał od siebie: — Oto jak do nas, obywatele Polacy, ruski marszałek pisze: Od was zależy, aby gwałtownym uderzeniem pokonać ostatnie linie obronne i zmiażdżyć wroga...

Kos zerknął na zegarek — dochodziła godzina trzecia minut dwadzieścia — a potem chwilę patrzył na twarze swej załogi nie słysząc słów Szawełły.

Słyszał w sobie upływające sekundy, a potem już tylko ciszę.

W oddali dudniło tamto, zaczęte wcześniej, przygotowanie artyleryjskie.

Chłód coraz silniej kładł się na skronie. Bliska cisza poczynała niecierpliwić i drażnić. Pierwszy krzyk: „Ognia!”, błysk i łoskot salwy przyszedł jak wyzwolenie. Gwałtownie narósł huragan wystrzałów, krzyku, wybuchów.

Ręką podał swoim komendę: „do wozu!”

Czołg z cyfrą 102 na wieży przez gęsty huk i świst wyjechał na skarpę, stanął przy słupie granicznym z białym orłem na krwistopomarańczowym tle, który zrywał się do lotu ze szczytu gruzińskiej góry. Otworzył ogień na drugi brzeg Odry, gdzie niskie zryte okopami pola i nieregularną kratownicę nasypów pokrywały gęste wybuchy. Przycięta lufa zmieniła sylwetkę wozu i ktoś mógłby sądzić, że to nowy typ działa.

Z okopów, z lasu obok czołgu zaczęli wychodzić żołnierze. Sierżant Szawełło zastukał kolbą po pancerzu i krzyknął w stronę uchylonego górnego włazu:

— Tankisty, dawajcie z nami.

Stromym jarem spłynęła w dół piechota, a za nią czołg zanurzony w piachu niczym okręt. Na dole chemicy zadymiali rzekę i w jasnym już świetle dnia widać było ludzi brodzących po pas, po piersi w warkoczach gęstniejącego wciąż dymu. Brodził w nim także „Rudy”. Janek wychylony z wieży kierował mechanikiem, który prawie niczego nie widział.

— W lewo. Ciut jeszcze... Dobrze. Wolniej... Stop.

— Gotowe. Mała naprzód! — krzyczał saper od promowego przyczółka.

— Naprzód — powtórzył Kos.

Oficer kierujący przeprawą cofał się z podniesionymi ku górze rękami, pokazywał, którą gąsienicą podciągnąć, którą przyhamować. Widzieli go tylko od pasa w maskującym dymie. Skrzyp belek im podpowiedział, że to już pomost, a miękkie ugięcie — że prom. Kiedy Saakaszwili zgasił silnik, usłyszeli plusk wody.

— Dawaj, dawaj! — krzyczał saper.

Ostry terkot motorówek przedarł się przez rzedniejący już nieco grzmot artyleryjskiego przygotowania. Prom drgnął i od pomostu poczęła odpływać wieża, otoczona popiersiami saperów i piechurów.

Z tamtego brzegu nadleciały pierwsze pociski nie zdławionej niemieckiej baterii, rozerwały się na brzegu. Jeden wpadł do wody, wzburzył dym i zakołysał promem.

— Jeszcze biją — rzekł Gustlik wyglądający przez peryskop.

— Na oślep — odpowiedział Kos.

— Oczy bolą od dymu i w gardle drapie — żalił się Grzegorz. — Wam w górze lepiej.

— To chodź tutaj. Póki płyniemy, nie masz co robić przy drążkach. I Tomka zabierz.

— Ja zostanę — oświadczył Czereśniak. — Dym jak dym.

Stali we trzech przy peryskopach, patrząc na żółtawe kłęby, falujące z wolna nad rzeką. Na przeciwległym brzegu z rzadka już tylko grzmiały wybuchy. Nagle wypłynęli z gęstej zasłony na czysty nurt i motorówki ciągnące prom zaterkotały seriami z erkaemów, poczęły omiatać niemieckie okopy.

Okopy milczały, ale z bunkra wbudowanego w wał przeciwpowodziowy błysnął ogień działa strzelającego na wprost. Nie usłyszeli nawet świstu wystrzelonego pocisku, trysnął pierwszy wybuch i wywrócił jedną z holujących łodzi.

W sekundę później „Rudy” dał ognia. Pocisk był dobry na kierunku, ale krótki — cisnął w górę fontannę przybrzeżnego błota i piachu.

Drugi granat z bunkra padł obok promu, odłamki poszarpały lewą burtę motorówki, zwiotczała nagle holująca lina, łódź zaczęła brać wodę.

Kos następne dwa pociski wpakował prosto w bunkier, skoczyły ku górze zdruzgotane belki.

Prom pozbawiony napędu począł się z wolna okręcać, armatnie odrzuty wcisnęły go z powrotem w dym. Usłyszeli za pancerzem okrzyki sierżanta Szawełły i zobaczyli, że piechota zrzuca na wodę gumowe pontony i prowizoryczne tratwy, pod przykryciem czołgowego ognia wiosłuje co sił ku zachodniemu brzegowi.

Zostawszy sami, dali jeszcze kilka serii z kaemu, położyli na brzeg sześć czy siedem odłamkowych. Widać było, jak piechurzy na swych okrętach osiadają na płyciźnie, jak biegną po kolana w wodzie, prowadząc ogień z automatów, a potem znowu wszystko zasnuł dym.

W gęstej chmurze prąd Odry unosił prom z czołgiem, obracając go z wolna. Trzask serii walczącego desantu stopniowo cichnął.

— Do Gdańska dowiezie — powiedział niespodziewanie Tomasz i roześmiał się z własnego dowcipu.

— Raczej do Szczecina — mruknął Kos i rozkazał: — Sprawdź Gustlik, co na promie.

Jeleń otworzył właz, ześliznął się po pancerzu i obiegł wóz dokoła, zaglądając w pontony.

— Nikogo — zameldował wychylonemu z wieży Kosowi. — Są dwa okute żelazem drągi — pokazał trzymane w ręku bosaki.

Zeskoczył Janek i Grigorij. Wyleźli przednim włazem Tomasz i Szarik.

— Wyniesie nas z dymu pod same lufy. Będą mieli jak skwarkę w zupie — stwierdził Saakaszwili.

— Rzeka skręca, prąd może rzucić pod brzeg — głośno rozważył Kos.

— Pod szwabski — wtrącił Gustlik.

— Byle dobić. Albo uda nam się zamaskować, albo... Darmo nas nie będą mieli. Szukajcie dna.

111
{"b":"759768","o":1}