Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zasłuchali się obaj czołgiści. Jeleń nawet trochę nucił, póki ten Berlin z akcentem na ostatniej sylabie nie wyrwał go z zadumy.

— To Wichura cało ostuda narobił...

— Wszystko przez dziewczynę — zrzędził Grigorij. — Najlepszy żołnierz samotny, jak my.

— A twoja Ania?

— Hania. Nic z tego nie będzie.

— Chcesz, Grześ, wina?

— Nie.

— Czemu? Gruzini lubią...

— Nieprawda. Gruzin sam nigdy nie pije. Tylko w kompanii, z przyjaciółmi, z uśmiechem...

Szarik szarpnął się, zaskomlał, ale go Jeleń przytrzymał.

— Cicho, piesku.

Niedaleko umilkł warkot samochodu, zamajaczyła tęga sylwetka człowieka zbliżającego się do czołgu, którą natychmiast po ruchach rozpoznał.

— Obywatelu generale — zeskoczył na nasyp i wyprężył się na baczność. — Melduję, załoga czołgu w składzie dwu ludzi. Trzeci piechocie przygrywo, a sierżant Kos...

— Czekaj, nie chciałbym, żebyś skłamał, więc lepiej w tym miejscu przerwać. Zgoda?

Przytrzymywany za obrożę wilczur wyrwał się, popędził w las.

— Tak jest.

— Wołaj trzeciego.

— Szeregowy Czereśniak, do mnie!

Harmonia w pół taktu urwała melodię.

— Teraz mówcie, jak było ze strzelaniem, ale tylko prawdę:

— Prawda to taka, że trza było spróbować armaty...

Przybiegł Tomasz i zobaczywszy generała stanął na baczność obok Grigorija.

— Grigorij podjechoł, jo żech wystrzelił i gotowe.

— Raz wystrzeliłeś?

— Cztery razy. Coby rozrzut zobaczyć i...

— Co i?

— I nikt by nie zmiarkowoł, kiejby nie było volltreffera w szwabskie granaty.

— To znaczy prawda, że wasze pociski trafiły?

— Jeden ino, ten czwarty, obywatelu generale. Co prawda, to prawda.

— Dowódca wozu! — zawołał generał.

Zza niedalekiej sosny wybiegł Kos, stanął na prawym skrzydle swojej załogi. Szarik pędził za nim, podskakiwał z radości, ale widząc, że wszyscy stoją na baczność i on usiadł na tylnych łapach, jak na zdyscyplinowanego psa przystało.

— Rozkazem dowódcy armii — mówił uroczyście generał — załoga czołgu 102 za zniszczenie składu amunicji nieprzyjaciela na pierwszej linii frontu zostaje odznaczona medalami „Zasłużonym na polu chwały”. Dowódca srebrny, reszta brązowe. Odznaczenia zostaną wręczone w najbliższych dniach — na chwilę przerwał i zwykłym już, codziennym głosem dodał: — Nie spodziewaliście się?

— Prędzej śniegu na głowa — szczerze przyznał Gustlik. — Janek zaś ale...

— Wiem. On nie strzelał. Ale nie każecie mi przecież meldować dowódcy armii, że sierżant Kos urwał się bez przepustki do panny i trzeba by go właściwie ukarać.

— No nie — przyznał Gustlik.

— U nas w Gruzji... — zaczął Saakaszwili, lecz urwał, słuchając dalszych wyjaśnień generała.

— Tak bywa: dokonasz czasem bohaterskiego czynu, ale nikt nie zobaczy i nie nagrodzi. A innym razem zdarzy się jak u Janka. W sumie na jedno wyjdzie.

— Obywatelu generale, ja podczas forsowania... — zapewnia Kos.

— Nie prorokuj. Wszyscyście zarobili na medale jeszcze za Hermenegildę. Teraz jeden na warcie, trzech śpi. Złapcie choć parę godzin snu przed ranem.

Po odjeździe generała nie od razu przylegli. Trzeba było przecież opowiedzieć sobie o przygodach minionego dnia, a o niektórych zdarzeniach to i po dwa, trzy razy. Godzina im zeszła na „znajomieniu się” z sierżantem Szawełłą i jego piechurami.

Dopiero przed samą północą wysuszyli do dna gąsiorek wina, Janek opowiedział, jak otworzył kurek od beczki w piwnicy pałacu Schwarzer Forst, uśmieli się wszyscy do łez, a potem, ukołysani stukaniem kaemów zza Odry i puszczykowym pohukiwaniem moździerzy, zasnęli mocno i głęboko, jak tylko żołnierz potrafi.

Na warcie stał początkowo Jeleń, potem Czereśniak, który nie chcąc już budzić nikogo, doczekał przedświtu.

Mgła od rzeki, jak kipiące powoli mleko, wspinała się po stromym zboczu brzegu, świeże podmuchy rozwłóczyły pasma między pniami drzemiącego lasu, okręcały je wokół armatnich tarcz, wplątywały w sieci maskujące, zalewały piaszczyste okopy falującą białością.

Na tylnym pancerzu, na siatce silnika spali snem sprawiedliwych trzej czołgiści okryci brezentowymi płaszcz–namiotami; za poduszki służyły im hełmofony. Nie drgnęli nawet, gdy zagrzmiała jakaś ciężka bateria nad Alte Oder i posłała garść pocisków na polski brzeg.

Kiedy echo wybuchów utonęło we mgle, tuż obok, po drugiej stronie wozu, pracowicie zastukała siekiera. Lekki dźwięk zaniepokoił śpiącego z brzegu Grigorija, zbudził go wreszcie, zmusił do otwarcia oczu. Mechanik dłonią roztarł rosę po twarzy, by oprzytomnieć. Zgrabnie ześliznął się z pancerza i wyjrzawszy zza wieży zobaczył Czereśniaka, który kończył już obciosywać dość gruby pniaczek, dwumetrowej przeszło długości, formując zeń czworokątną, gładko zestruganą belkę.

— Na co ci to? — spytał po cichu Saakaszwili. — Czegoś mnie w porę nie zbudził?

Nie czekając odpowiedzi zrobił parę wyrzutów ramion, parę podskoków i przysiadów. Pragnąc się rozgrzać, rozruszać po śnie, zatańczył dokoła zdziwionego Tomasza, który uchylając usta obracał głowę i wyczekiwał okazji, by dać odpowiedź.

— Wszyscy stawiają. I z lewa, i z prawa...

— Co stawiają?

— Słupy. Z orłami. Że tu granica.

— Chcesz mieć własny?

— Nie. Ale rękom nudno na warcie i jakby sierżant Kos kazał...

Szarik też się obudził, szmyrgnął pędem w las, wyskoczył z powrotem, pognał dużym kręgiem wokół czołgu.

— A na czym orła namalujesz?

— Na desce — rzekł Czereśniak i przykucnąwszy sięgnął do swego wypchanego różnościami plecaka, wyciągnął spory kawałek gładkiej szerokiej półcalówki.

Grigorij dobył z kieszeni kawałek chemicznego ołówka, którym pisywał listy do Hani, i szybko naszkicował kontur orła.

— To tak na posterunku stoicie, synkowie? — odezwał się Kos tuż za ich plecami. — Ech, powiedziałby wam wachmistrz Kalita parę słów prawdy.

— Janek, patrz — przerwał mu Gruzin, pokazując ręką na słup i deskę.

— Stawiamy?

— Trzeba by białej i czerwonej farby.

— Wystarczy czerwona. Została minia po remoncie.

Tymczasem Tomasz wystrugał swoim ogrodowym kozikiem dwa kołki, nawiercił kolcem otwory w desce i słupie. Przymocował jedno do drugiego bez użycia gwoździa, podczas gdy mechanik wyciągał z czołgu puszkę z minią.

— Kładź tutaj. — Saakaszwili pokazał, jak słup oprzeć o pancerz czołowy, i okraczywszy go rozcierał palcem farbę po desce, zamalowywał tło.

— Gustlik! — Janek trącił Ślązaka w ramię. — Wstawaj..

— Och — ziewnął Jeleń otwierając szeroko usta. — Szkoda, że ofensywa momy — przeciągnął się słodko. — Śniła mi się tako szwarno dziouszka i powiado: „Kocham tylko ciebie, Gustliczku. Ślub będzie...”

Zbudziliście mnie i nie wiem kiedy — narzekał wstając i umoczywszy ręce w rosie przetarł twarz i szyję.

— W pierwszą niedzielę po wojnie — zapewnił Kos. — Chodź tu i popatrz — ciągnąc za rękaw podprowadził go do Grigorija, który skończył dzieło.

— Nie jest źle — pochwalił Jeleń — ale kiejbyście mnie wcześniej obudzili, tobych jeszcze lepszy malunek zrobił. A to co ma być? — pokazał palcem na białe linie biegnące od szponów skośnie w dół na dwie strony.

— Orzeł polski. A to gruzińska góra na znak, że Saakaszwili malował.

— Niechaj to tak — zgodził się Gustlik, biorąc słup na ramię. — Kaj go postawimy?

— Chodźcie. — Janek ruszył przodem z saperką w ręku i zatrzymał się nad skarpą. — Tutaj.

Szybkimi ruchami łopaty pogłębił niewielki lej po granacie. Szarik naturalnie pomagał, rozgrzebywał łapami ziemię. Gustlik osadził słup.

Grigorij i Tomasz rzucili po parę kamieni, żeby mocniej trzymało. Kos podsypywał ziemię, a tamci przydeptywali i wreszcie położyli na wierzch duże kawały murawy z przedpiersia czołgowego okopu. Kiedy już wszystko było gotowe, cofnęli się parę kroków, żeby popatrzeć.

— Załoga!

110
{"b":"759768","o":1}