— Zum tausend Teufel — zaklął pod nosem i ruszył ku wyjściu.
Obok zamkniętego na trzy spusty włazu stał wartownik z pistoletem maszynowym na piersi.
— Ich muss heraus, muszę wyjść — wyjaśnił radiotelegrafista — i zrobić porządek z anteną, meine Antenne in Ordnung bringen.
Pilnujący wejścia doskonale pamiętał zakaz dowódcy grupy, lecz widział przecież, jak tamten się męczy, i postanowił dopomóc w nawiązaniu łączności. Obaj wzięli się zgodnie do odkręcania grubych metalowych łap włazu, odsunęli kolejno wszystkie trzy. Gdy radiotelegrafista chwycił ostatnią zasuwę, wartownik wstrzymał go i na wszelki wypadek zgasił najbliższe światło. Sicher ist sicher, ostrożność nie zawadzi.
Dopiero teraz, w półmroku lekko rozświetlonym blaskiem idącym z głębi, przesunęli stalowy skobel i poczęli wypychać na zewnątrz owalny żelbetowy właz. Prawie na całej długości stożkowata bryła jechała z lekkim szumem po stalowych prowadnicach, w ostatniej fazie trafiła na zawias, stęknęła i obróciła się, ukazując gałęzie drzew na tle nocnego nieba.
Wartownik patrzył za radiotelegrafistą zgrabnie wybiegającym na zewnątrz i z odległości dwu metrów, widział, jak spadł cios i powalił tamtego na ziemię. Nie mogąc pomóc napadniętemu ani z powrotem zatrzasnąć włazu, cofnął się do wnętrza i przyczaił za węgłem, tuż obok otworu, gotowy do strzału lub ciosu szerokim marynarskim nożem, który dobył zza pasa.
Tuż za plecami miał osłonięty szybką przycisk i napis na ścianie „Alarm”. Zerknął nań szybko, a potem zamarł w bezruchu, wpatrzony w owalną plamę księżycowego światła, leżącą tuż u czubków butów.
Ktokolwiek zechce się tu dostać, zostanie wyprzedzony przez cień.
Z zewnątrz dobiegały niewyraźne szmery i głosy. Wartownik wiedział, że tamtych musi być paru. Pomyślał, czy nie lepiej od razu uruchomić sygnalizację alarmową, ale wyobraziwszy sobie Oberleutnanta zur See, Zygfryda Krummla, pytającego z pistoletem w ręku, czemu złamał rozkaz, zmienił zamiar. Uratować go mogło tylko zamknięcie włazu. Kiedy pierwszy spróbuje wejść, będzie szansa. Byle tylko od razu pójść za ciosem i nie dać się innym opamiętać.
Tymczasem kilka metrów w bok od wejścia, którego strzegli Gustlik z automatem i Tomasz z karabinem, odbyła się błyskawiczna narada.
— Za mocno stuknięty, nic nie powie — stwierdził Kalita, obejrzawszy z bliska radiotelegrafistę.
— We trzech skoczymy na zwiad. Więcej nie trzeba — zaproponował Janek. — Po ciemku i w tłoku łatwo swoich postrzelić. Sami mówiliście, że to nie dla ułanów robota.
— Ale nie pchajcie się do starcia — ostrzegł wachmistrz. — Generał mówił, żeby byle nie dać im uciec z tym, po co przyszli.
— Dobra — zgodził się Kos i ruszył biegiem w stronę otwartego włazu, jakby chciał dać nurka z rozpędu.
Zaczajony niemiecki wartownik, słysząc na zewnątrz bliski szelest, cofnął rękę z nożem i gdy tylko cień przesłonił plamę świetlną, wyprowadził z półobrotu pchnięcie. Ostrze przeznaczone dla człowieka przeszło o centymetry nad łbem Szarika.
Pies wpadł do środka i odbiwszy się łapami od ściany błyskawicznie zaatakował. Walka trwała dwie lub trzy sekundy w półmroku, nim wbiegł do wnętrza Janek i zapalił latarkę.
Nóż leżał już na betonie, wilczur szczerzył zęby tuż u gardła powalonego, lecz cofnął się na komendę.
— Puść!
Wartownik skorzystał z okazji, sięgnął lewą ręką za siebie i rozdusiwszy szybkę, nacisnął guzik alarmu. W chwili gdy Gustlik wskakiwał do środka, rozległ się ostry, przerywany terkot dzwonków.
Czereśniak jeszcze tkwił we włazie — przeszkadzał mu plecak, z którym nie chciał się rozstać ani na chwilę.
Jeniec uznał, że jest osaczony przez śmierć, i nie bacząc na skierowaną nań lufę, wyrwał zawleczkę zatkniętego za pas granatu. Gustlik spadł na niego jak tygrys, trzepnął na odlew kolbą i wyszarpnąwszy granat cisnął nim we właz.
— Pozór!
Po sekundzie ciszy wybuch trysnął za ścianą bunkra. Gwałtowny blask oświetlił czołgistów przytulonych do ziemi. Garść odłamków prześwistała nad głowami, uderzyła w ścianę i poszarpała splot elektrycznych przewodów.
Po blasku ciemno w oczach. Cisza — umilkły dzwonki. Wzrok z wolna oswajał się z mrokiem i poczynali dostrzegać najpierw własne dłonie i broń, potem ściany, a na końcu dopiero to, że z dołu sączy się dalekie światło.
— Ostrych kameradów na ten desant wzięli — głośno szepnął Gustlik, odsuwając na bok ciało wartownika i gmerając paluchem przy uchu. — Dzwoni jeszcze, czy nie?
— Zerwane — wskazał Janek na czarne kable i szybkimi ruchami obmacał Szarika. — Cały jesteś, piesku?
Ostrożnie, z automatami w pogotowiu, ruszyli w głąb, klejąc się do nisz w ścianach, wciskając w załomy. Cisza.
— Ale szpetno fabryka budowali — mruknął Gustlik, zaglądając na betonowe schody wiodące w dół, skąd szło światło.
Kos podszedł bliżej, żeby spojrzeć. Tomasz, chcąc mu zrobić miejsce, cofnął się, oparł o metalową rurę wentylatora, a ta niespodzianie runęła w dół pionowej sztolni. Chłopak stracił równowagę, rozcapierzonymi palcami bezradnie przejechał po betonowej ścianie.
Jeleń doskoczył z boku, chwycił go za plecak, przytrzymał. Obaj patrzyli za spadającą rurą, która błysnęła w świetle i zniknęła w czerni. Długą chwilę jeszcze słychać było ciszę, póki z dna nie zadudnił rumor, powtórzony wielokrotnie echem.
— Dobrze, że było za co chycić...
— Takiej studni nie widziałem — przyznał Tomasz.
— Kiej bych cię nie przytrzymoł, to byś se obejrzoł — odpowiedział cicho Gustlik. — A teroz nom, synku, pukiel osłaniaj. Tyś jest nasza ariergarda.
— Co?
— Tylno straż. Kto od tyłu, to go strasz.
Nabrawszy w płuca powietrza, jak przed skokiem do zimnej wody, Jeleń zbiegł po schodach pół piętra, przyklęknął z bronią gotową do strzału i dał znak głową. Ruszył Janek, minął ubezpieczającego paroma susami i wtulił się w ścianę piętro niżej. Tomasz gotował się, żeby wyjść na czoło, ale Gustlik nie czekał — zmieniając Janka wysunął się znowu przed niego.
Tomasz i Szarik, oszołomiony nieco wybuchem i zmęczony walką ledwie mogli nadążyć za tamtymi. Jak trzeba się stale oglądać na schodach, czy kogo nie ma za plecami, to i spaść nietrudno, więc ostrożność ich wstrzymywała.
Zeszli tak na dół może siedem, a może dziesięć pięter.
Jeszcze dwa skoki i Janek dopadł oświetlonego szerokiego podestu, rozdzielonego grubymi filarami. Ręką dał znak Gustlikowi, żeby zaczekał, a sam ostrożnie prowadził rozpoznanie. Wypatrzył, że dalej w głąb wiodła już tylko mroczna pionowa sztolnia i dziwne skośne otwory w betonie, jakby przygotowane na rury.
Za kolumnami majaczył uchylony właz żelbetowy, identyczny jak ten na górze, oznaczony dużym rysunkiem trupiej czaszki. Jeden gest i Jeleń przypadł tuż obok, a nieco w tyle Tomasz wysuwał zza kolumny lufę karabinu, wystawiał głowę Szarik.
Każdy najlżejszy krok powodował tutaj cień echa, każdemu nieostrożnemu stuknięciu kolbą odpowiadał wielokrotny hałas. Kos spróbował włazu — rozwarł się lekko. Za nim w półmroku zobaczyli nieruchomą niekształtną postać połyskującą okularami.
Gustlik podrzucił automat, lecz natychmiast go cofnął — był to tylko impregnowany kombinezon z maską, zawieszony na haku.
Janek klapnięciem w kolano przywołał Szarika i pociągając powietrze nosem, kazał mu węszyć. Pies sprawdził zapachy i nie zdradzając niepokoju, spojrzał na swego pana.
Uspokojony Gustlik dał nura we właz, za nim Janek. Byli teraz w komorze wielkości średniego pokoju, między dwiema bardzo grubymi ścianami z betonu. Wisiały tu żółte i zielone kombinezony, maski, gumowe buty i brezentowe płachty oznaczone dwoma białymi, współśrodkowymi kręgami, które łączyły trzy grube promienie. Liczne haki na drągach pod niskim sufitem nadawały pomieszczeniu podobieństwo do rozbieralni.
Dalej prowadził prostokątny otwór, który można było zamykać dwiema parami pancernych płyt, umieszczonymi we wgłębieniach na szynach i rolkach. Na wewnętrznej płycie bielał olejny rysunek: kościotrup z kosą na ramieniu i napis dużymi literami: „Achtung! Dieser Tod ist unsichtbar”.