Wachmistrz pokrótce opisał sytuację i zakończył ponuro:
— Bez saperów nie da rady. Albo wołać pomocy, albo czekać, póki Niemcy wracając nie wyliżą.
— A jeśli jest drugie wyjście? — spytał Kos. — Gdzieś na przykład w rejonie folwarku, który obsadzili?
— Folwark też blokujemy: dwunastu ułanów i trzy erkaemy.
— Czekajcie, niech popatrzę.
Kryjąc się między krzakami, Janek zeszedł po zboczu pagórka ku folwarkowi. W wąskim jarze stał luzak trzymając za uzdy cztery konie. W prawo od niego było zamaskowane stanowisko erkaemu i trzech ułanów w płytkim, świeżo wyrytym okopie. O dwieście metrów dalej księżyc oświetlał puste podwórze folwarku. Dochodziło stamtąd rytmiczne kucie, jakby kto łomem ścianę kruszył.
Z drzwi obory, nie zdając sobie sprawy, że ktoś go śledzi, wyszedł Niemiec i ruszył w stronę studni. Erkaemista długo prowadził go na końcu lufy, a wreszcie mruknął tak głośno, że Kos usłyszał:
— Zdjąłbym.
— Wachmistrz łeb by ci urwał — odpowiedział mu amunicyjny. — Czekać trzeba.
— Co oni tak stukają?
— Idź, zobacz.
— Sam idź, jakeś mądry.
— Mnie nie ciekawi.
Janek wiele by dał, żeby wiedzieć, czemu Niemcy stukają, czego szukają w folwarku i pod ziemią. Nie tylko dlatego, że generał nakazał rozpoznanie zamiaru przeciwnika, ale i po to, by móc odgadnąć, co wróg dalej uczyni. Nie rozumiejąc sytuacji można takie głupstwo palnąć...
Rozzłościła go głupawa odpowiedź amunicyjnego z obsługi erkaemu.
Niewiele można zwojować z takim żołnierzem, którego „nie ciekawi”. Kiedy wrócił, powiedział do Kality ostrzej niż powinien:
— Trzeba było nie pozwolić im wleźć pod ziemię, albo posiać za nimi kogo...
— Tego nie znajdzie w żadnym regulaminie, żeby kawaleria miała prowadzić pościg pod ziemią. I niby jak, skoro właz się nie otwiera?
— Sprawdzimy jeszcze. A wy tylko potem dokładnie o wszystkim generałowi zameldujcie.
— Jasne. Także o uszkodzeniu czołgu. Koń nie stanie na środku drogi bez dania racji.
— Idziemy — rzucił Kos do Jelenia i Czereśniaka.
Nie wiedząc jeszcze, co robić, odprowadził ich za drzewa i wszyscy czterej razem z Szarikiem przylegli o parę metrów od zatrzaśniętego włazu do bunkra. Tomasz, jedyny, który się wybrał z plecakiem, ściął kozikiem brzozową gałązkę, przysposabiał ją sobie pod naramiennik jako maskowanie.
— Jak zaroz nie wylezą, to zasnę — szeroko ziewając szepnął Jeleń. — Dołbyś mi ten majdan pod głowa — pociągnął plecak ku sobie.
— Twardy. — Czereśniak uśmiechnął się.
Trotyl! Trotyl trzeba zawsze ze sobą nosić, postanawiał w duchu Kos, choćby parę kostek. Jedna za drugą przemykały mu myśli przez głowę, ale żaden projekt otwarcia bunkra nie był realny.
Nikt z ludzi nie mógł tego zauważyć, ale Szarik poczuł, że jego pan się martwi. Trącił go nosem w rękę, a potem drapnął łapą po cholewie buta i pokazał w stronę tego, co wydawało mu się kamieniem, a teraz zaczynało być trochę podobne do łysego jeża.
— Patrzcie — szepnął Janek.
W betonowej szczelinie, dwa metry powyżej włazu, błysnęło odbite światło księżyca i z wolna zaczął sunąć ku górze cienki, sprężysty pręt.
— Urwać im to w pierony? — spytał Gustlik.
— Spłoszyliby się. — Kos pokręcił głową. — Trzeba sposobem. Jak mu zepsuję odbiór, to może wylezie, a wy...
— Jasne — stwierdził Jeleń i pociągnął Tomasza za rękaw. — Chodź, synku, temu to będziesz mógł przymazać — pokazał zaciśniętą pięść — i nie patrzyć jako gula wyskoczy.
Gdy ostrożnie podeszli i zaczaili się tuż obok włazu, Czereśniak jeszcze spytał szeptem, żeby się upewnić:
— Ile chcąc?
Ślązak potwierdził skinieniem głowy i położył palec na ustach.
Janek wspiął się na beton, przysiadł obok anteny i ostrożnie wdział na nią lufę automatu. Uniósł trochę i znowu opuścił. Szarik leżał obok trzymając mordę na wyciągniętych łapach i wodził wzrokiem za lufą. Tak bardzo dziwiła go ta operacja, że aż zapiszczał cichutko.
— Fale radiowe nie przenikają metalowego ekranu — równie cicho wyjaśnił mu Kos. — Na wszystkim chcesz się znać?
Oberleutnant zur See Zygfryd Krummel nie lubił Bałtyku. Dobrze czuł się na szerokich wodach Oceanu Atlantyckiego, nawet na Morzu Północnym, a znacznie gorzej „w tym płytkim talerzu z kluskami”, jak mawiał czasem. Jeśli w rozmowie brali udział sami przyjaciele, dodawał jeszcze:
— Za gęsto w powietrzu. Stale mam uczucie, że coś mi na łeb spadnie.
Rzadko jednak na wojnie można wybierać dania à la carte i od jesieni czterdziestego czwartego okręt podwodny dowodzony przez Krummla pływał po Bałtyku. Wywijając się coraz bezczelniejszym ścigaczom, kryjąc się przed iliuszynami, osłaniał linie komunikacyjne prowadzące do okrążonych w Łotwie dywizji. Potem były dywizje okrążone w Prusach Wschodnich, jeszcze później garnizon broniący zaciekle Kołobrzegu przed Polakami i wreszcie to morsko–lądowe zadanie.
Powiedziano mu w bazie, że chodzi o niezwykle cenny surowiec związany z produkcją Wunderwaffe, cudownej broni, która nie tylko uratuje Wielką Rzeszę i Adolfa Hitlera od klęski, ale zmusi jego wrogów do kapitulacji. Wierzył, a przynajmniej bardzo chciał wierzyć, że broń taka może być i zostanie skonstruowana, nim jeszcze będzie za późno, ale mimo to zostałby naturalnie na pokładzie swego U–boota, gdyby nie brat.
Grupa spadochronowa pod dowództwem Hugo Krummla nie wykonała zadania, została rozbita, ale ostatni meldunek radiowy, jaki udało się jej nadać, pochodził z rejonu folwarku. Tu więc gdzieś w pobliżu musieli się ukryć ci, którzy ocaleli. Nigdy tak nie bywa, by oddział wybito do nogi lub cały wzięto do niewoli. Zawsze ktoś gdzieś się przyczai, może właśnie w podziemiach, gdzie leży serce Wunderwaffe...
Krummel siedział w głębokim cieniu pod folwarczną stodołą. Patrzył, jak jeden z jego marynarzy opuścił wiadro do studni i spokojnie windował je kołowrotem. Akcja jak dotąd rozwijała się bez przeszkód — aż za dobrze, pomyślał zabobonnie, stuknął na wszelki wypadek w nie malowaną deskę — i ludzie nabrali pewności siebie. Nie tacy straszni czerwoni, jak ich malują. Nie tacy czujni, skoro do tej pory desant działa nie spostrzeżony.
Ten z wiadrem wrócił, wszedł w uchylone wrota i zawołał:
— Wasser, meine Herren, frisches Wasser.
Przez spory otwór wykuty w ścianie wylazł jeden z czołgistów, przyklęknął i zaczął spiesznie chłeptać.
— Was ist mit Panzerwagen, co z czołgami, Kamerad? — spytał marynarz.
— In Ordnung, w porządku — odparł zagadnięty ocierając twarz rękawem kombinezonu. — Można będzie ruszać.
Za ścianą postukiwały narzędzia o metal. Raz i drugi przez wyłom w ceglanym murze błysnęło ruchome światło.
Krummel wstał, wszedł do środka. Pancerniak stanął na baczność i zameldował:
— Ich bin bereit, jestem gotów, Herr Oberleutnant.
Zygfryd skinął mu głową i odwracając się do siedzącego w kącie radiofonisty, zapytał:
— Was gibt’s unter der Erde?
— Kein Signal, nie mam żadnego sygnału, Herr Oberleutnant. Er muss die Antenne herausrücken — pokazał gestem i przez uchylone wrota wyjrzał w stronę wzgórza, na którym stał bunkier, jak gdyby mógł z tej odległości zobaczyć, czy tamten radiowiec zdążył już wysunąć na zewnątrz antenę.
Betonowa kopuła metrowej grubości kryła pod sobą nie artyleryjskie kazamaty, lecz urządzenia wentylacyjne nie uruchomionej podziemnej fabryki. Budowę przerwano w ostatniej fazie montażu, dosłownie na dzień przed wkroczeniem Polaków. Od tamtej pory, od połowy marca, rozmieszczone w regularnych odstępach na stropie nieprzerwanie świeciły żarówki, zasilane przez potężne zespoły akumulatorów. Spirala gołych, okratowanych lamp wydobywała z mroku szerokie schody z betonu, wiodące w dół.
W niewielkiej niszy, w miejscu przygotowanym zawczasu dla zmontowania fabrycznej radiostacji, krępy żołnierz w panterce manipulował przy swym nadajniku, nie mogąc pojąć, czemu bliskie, wyraźne sygnały z zewnątrz cichną nagle i milkną, a potem wracają, by za chwilę przygasnąć.