Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Przejechali może pięćdziesiąt metrów w głąb pozycji, skręcili za rumowisko spalonej chałupy i przystanęli za stertą cegieł. Słońce już skryło się za horyzont, na wieżę spływał mrok, ale Niemcy zauważyli ruch, oddali dwa strzały na chybił trafił. Pociski przeniosły, poszły daleko na tyły.

Grześ wyłączył silnik, zadzwoniła im w uszach cisza. Z północy, w stronie skąd przyjechali, dudniły echa bitwy, ale tu był jeszcze dziwny spokój.

— Sprawdzić stanowiska i z wozu.

Wychodzili pojedynczo, niespiesznie, jakby niepewni swoich własnych ruchów i siły mięśni. Siadali na ziemi, nie mogąc opanować dygotania rąk.

Dopiero teraz, po stoczonej walce, zwalił się na nich strach i zmęczenie, ciężar nerwowego napięcia i tamtej nie przespanej nocy.

Czereśniak, trzymając w garści karabin, ułożył się na brzuchu, lewą rękę wsunął pod czoło. Szarik z podtulonym ogonem legł przy Janku, dyszał ciężko i popiskiwał. Patrzyli na stojący obok czołg wzrokiem, jakim patrzą chłopcy na śmiertelnie rannego konia. Pancerz był chropawy od płatów nadpalonej, porysowanej farby, okopcony po bokach, znaczony krechami draśnięć. W takim stanie dotarli na miejsce, ale to mniej niż połowa zadania.

Jak teraz wyprowadzą uszkodzoną maszynę? Czy sami wyjdą z życiem?

Dowódca radzieckiego batalionu siedział opodal na dnie dawnej piwnicy, której strop rozwalił pocisk i osłaniając się rąbkiem peleryny, czytał rozkaz, porównywał go z mapą. Młody, dziobaty fizylier, równie szczupły jak jego dowódca, przyświecał kieszonkową latarką. Ogromny, jasnowłosy Sybirak ze snajperskim karabinem w ręku stał oparty o ścięty pień sosny i w milczeniu spoglądał na czołgistów.

— Chłopcy — powiedział cicho Wasyl. — Chłopcy! — powtórzył z naciskiem.

Opanowali drżenie rąk, wyprostowali się, patrząc na Semena.

— Meldujcie, co u kogo.

— U mnie w porządku — powiedział Jeleń. — Ciepneło po włazie, ale już teraz w porządku.

— Pompa paliwowa wysiadła — z żalem zaczął Saakaszwili. — Jeszcze wtenczas, przed ćwiczeniami, mówiłem: „Dajcie nową”. Dali starą, powiedzieli, że zamienią. Nie zamienili. Na ręcznej paręset metrów przejadę, więcej nie da rady. I kolano potłukłem, boli jak cholera. Żeby tu choć była ta ruda Marusia, co na tamtej pozycji...

— Lampy rozbite po ostatnim wybuchu — przerwał mu Janek. — Łączności nie ma i nie będzie.

Rozumieli, że są teraz jak człowiek głuchy i kulawy, nieprzydatny w bitwie.

Mały kapitan wyszedł ze swej piwnicy, przysiadł obok Wasyla.

— Dostało wam się.

— Dostało.

— Głupio, że to od naszych, ale sami wiecie.

— Wiem. Mieliśmy strzelać rakiety, ale odłamek zaklinował właz.

— Będziemy się przebijać o świcie. Nie wiem tylko, czy dotrwamy Niemcy lezą raz po raz, a ludzie mają po dziesięć sztuk amunicji.

— Mamy dla was amunicję.

— Mądrze. Do działa też dacie parę pocisków? Została mi jedna siedemdziesiątka szóstka.

— Damy. Tym bardziej że nasz wóz tu zostanie, z miejsca może walczyć, a z jazdą gorzej, nie da rady. Pójdziemy z wami pieszo. Dwa erkaemy też się liczą.

Baranow rozesłał gońców. W zapadającym mroku do czołgu poczęli ściągać piechurzy. Jeleń wydawał im skrzynki z nabojami. Pociski artyleryjskie brali po dwa do rąk, nieśli pod pachami.

— Miny też mamy przeciwko piechocie.

— Nie ma komu stawiać, ludzie śpią. Nad ranem je zakopiemy, przed odejściem. Teraz jeden tylko w każdej drużynie dyżuruje, budzi, jak Niemcy lezą — spojrzał na zegarek i dodał: — U nich Ordnung — porządek, panuje.

Biją się według zegarka. Zobaczycie, że za kwadrans polezą.

— Nie macie czym pocisków do działa przewieźć? Szybciej by było.

— Mam dwa konie, ale je chowam. Rannych przecież trzeba zabrać.

Baranow mówił powoli, wyrywając każde słowo z głębi piersi. Był obojętny, jak człowiek śmiertelnie zmęczony. Dopiero wstając ożywił się nieco.

— Idę, bo zaraz się zacznie. Nie miejcie żalu, głupio wyszło. Z całego serca jesteśmy wdzięczni, bo tak to część się przebije, a gdyby nie rozkaz, wszyscy byśmy zostali w tym piachu.

O określonej przez kapitana godzinie Niemcy rzeczywiście ruszyli do ataku, strzelając z daleka. W ciemności widać było tyralierę po błyskach luf.

Szła coraz prędzej. Wspierały ją moździerze bijące w malutką radziecką wysepkę. Gwardziści trwali cicho i dopiero z krótkiego dystansu otworzyli gwałtowny ogień.

Załoga była w czołgu, Wasyl powiedział:

— Pomogły im te naboje. Jakbyśmy świeżej krwi przywieźli.

A potem bili z armaty i karabinów maszynowych, nie oszczędzając, bo przecież i tak nad ranem będą musieli wystrzelać do reszty.

Kiedy ścichło, usłyszeli jeszcze obok czołgu dwa wystrzały karabinowe.

Wyjrzeli na zewnątrz, zza pancerza — stojąc jeden obok drugiego, prowadzili ogień Sybirak i Czereśniak.

Po błyskach wystrzałów i huku walki zrobiło się bardzo ciemno i cicho.

Wrócił Baranow, ponownie przysiadł obok Wasyla. Powiedział:

— Tak jakoś głupio wyszło...

Nie dokończył zdania i pochyliwszy głowę na kolana, zasnął.

Drobny fizylier siadł nad nim w kucki i obiema rękami trzymał przy piersi automat. Głowa mu się chwiała, opadała i wtenczas uderzał brodą w lufę, budził się i znowu czuwał.

Czołgiści milczeli. Janek między kolanami trzymał łeb Szarika, przyglądał mu się i drapiąc psa za uszami, poszeptywał coś cicho.

— Jeden będzie czuwał, a reszta musi spać — powiedział Semen. — Ja zaczynam kolejkę.

Gustlik i Grzegorz posłuchali od razu. Kos został.

— Wasyl...

— Co takiego?

— Napisz do generała meldunek, że nam pompa potrzebna.

Porucznik nie od razu zrozumiał. Zastanawiał się chwilę w milczeniu i wreszcie stanowczo odpowiedział:

— Nigdzie nie pójdziesz.

— To może ja, panie poruczniku — wtrącił się niespodzianie Czereśniak. — Plecy mnie bolą, ale bym poszedł. Samemu to by mi nawet było bezpieczniej, niż tak wszyscy razem. Karabin mam, naboje mam...

— Kto inny pójdzie, nie ja i nie on — przerwał mu Kos i targając Szarika za kudły, uparcie powtórzył: — Napisz.

Wasyl zrozumiał. Nie wierzył, że to się uda, ale nie chciał robić przykrości Jankowi i nie miał prawa odrzucić żadnej, najmniejszej nawet szansy uratowania czołgu i załogi. Szansy wsparcia odwrotu wydzierającego się z okrążenia batalionu. Poszedł do czołgu i przy świetle maleńkiej, gołej żaróweczki, podświetlającej przyrządy celownicze, skreślił kilka słów na kartce wyrwanej z bloku meldunkowego.

Janek tymczasem wziął z wozu swój szalik i hełmofon. Złożył szalik starannie, długo w ciemności nawlekał igłę. Obok, wsunąwszy się pod wóz, przytuleni jeden do drugiego, spali działonowy i mechanik.

Wrócił Wasyl i podał złożoną w czworo kartkę. Janek zawinął ją w szalik i okręciwszy wąską taśmę materiału wokół psiej szyi, zeszył ją starannie, ścieg przy ściegu. Odgryzł nić.

— Szarik, słuchaj: ty jesteś mądry, mądry pies; powąchaj, dobrze powąchaj — podsuwał mu pod nos hełmofon, który dostał w prezencie od generała tuż przed bitwą. — Duży, mądry pies — głaskał go dłonią po łbie, po karku, a potem pchnął od siebie leciutko i rozkazał: — Przynieś.

Szarik, ucieszony zabawą, zawrócił w miejscu i doskonale zrozumiawszy, o co chodzi, pobiegł do czołgu, wskoczył przez otwarty właz. Wrócił, trzymając w zębach mundur swego pana. Czekał pochwały i nagrody, radośnie machając ogonem.

Ale pan jest niezadowolony. Powiedział ostro kilka słów, a potem zaczął mówić tym samym łagodnym, spokojnym głosem, który Szarik tak lubił.

Znowu daje wąchać ten sam przedmiot. Szarik nie rozumie, o co chodzi.

Zapach jest zdecydowany i prosty, należy do jego pana. Może było w nim jeszcze trochę innego, tego, którym pachniał cały stalowy dom, służący im za mieszkanie. Ale przecież nie sposób, żeby jego pan, najmądrzejszy, najmilszy człowiek na świecie, żądał od Szarika przyniesienia całego czołgu. O co więc chodzi?

Pies obwąchiwał starannie, dokładnie cały przedmiot. Razem z czarnym, wilgotnym nosem drgały mu wargi, a ogon nieruchomo zesztywniał. Wreszcie w głębi, na samym dnie odnalazł trzeci zapach, cichy, ale przecież zdecydowany i wyraźny. Było w nim trochę tytoniowego dymu i inny człowiek, dobry i sympatyczny. Człowiek, od którego już parokrotnie dostawał mięso i brał je ostrożnie zębami, zawsze naturalnie za przyzwoleniem swego pana. A więc chyba o tego człowieka chodzi, o tego samego, który zawsze odkładał nieprzyjemny, dymiący przedmiot, kiedy głaskał Szarika. Do tamtego człowieka jest daleko, ale jeśli trzeba, to biegnąc śladem ich jeżdżącego domu...

33
{"b":"759768","o":1}