Szli ślepo, jak pływak w gęstej, zastałej wodzie pokrytego rzęsą stawu. Krzewy przesłaniały im widok tuż przed wozem. Zielony cień zdawał się być wilgotny i lepki. Zmrużyli oczy przy peryskopach, gdy zamigotało światło. Zobaczyli polankę z dziką gruszą pośrodku.
— Dobrze? — spytał Wasyl.
— Dobrze, panie — odrzekł Czereśniak. — Bardzo dobrze, jakbyście do naszego lasu na grzyby chodzili. Tu teraz będzie gładko, można poganiać.
— Goni maszynu — rozkazał porucznik i w jego głosie z radością wyłowili wesołe nutki śmiechu.
Grześ przycisnął gaz nogą i zablokował na ręcznym — pojawiły się grube drzewa, rzadkie co prawda, ale trzeba było wypatrywać pni, na czas robić uniki, jak w tańcu, kiedy gości zwali się wielu na wesele, a izba ciasna.
Co my tak, to na lewo, to na prawo — zaniepokoił się przewodnik.
— Musimy — wyjaśnił Jeleń. — Całego lasu przeca walić nie bydymy, wy se potym z cieśliczką przyjdziecie...
— Nie gadać — rozkazał Wasyl.
Czołg dudniąc silnikiem darł się przez las. Nieco z prawej mignęło im światło, zobaczyli drugą polankę.
— Od sie! — wrzasnął Czereśniak.
— Co takiego? — nie pojął Saakaszwili.
— Bier w prawo — wyjaśnił Jeleń. — On do ciebie jak do konia. Jeny dej pozór, bo ci batem po karku przygrzeje.
Przemknęli skrajem polany, znowu dali nura w las. Krzaki teraz były rzadsze i niższe. Wzięli okrakiem pod gąsienice wąziutką, ledwo widoczną ścieżynkę. Wasyl dostrzegł z wieży żółtawe leje po pociskach i rozkazał:
— Wolniej.
Grześ zrzucił gaz, manewrował, ale wszystkich nie dało rady wyminąć.
Wóz potknął się, zachybotał, począł przewalać z boku na bok.
— Ale rzuca! Jak diabłem po święconej wodzie — stwierdził Czereśniak.
— Trzecia polanka.
— Ano trzecia, przeciem mówił. Teraz k’sobie, bo błoto.
Wypadli na pustą przestrzeń, większą niż poprzednie. Po drugiej stronie sterczała z lasu okrągła kępa przyschniętych liści.
— Tego krzaczka nie było — zdziwił się Czereśniak. — Kto też ten krzaczek...
— Cały gaz! — energicznie przerwał mu Wasyl. — Taranem.
Wpatrzony w tę przywiędłą kępę, dostrzegł błysk metalu poprzez liście, a obok na trawie trzech grenadierów w cętkowanych panterkach, w osuniętych na czoła hełmach. Zbyt blisko byli na strzał.
Tamci, zoczywszy czołg, zawahali się na moment i to ich zgubiło. Gdy skoczyli do działa i załadowali pocisk w lufę, wóz był o kilkanaście metrów.
Nie zdążyli przytrzasnąć zamka i tylko w nagłym przestrachu prysnęli na boki. Zgrzytnęło pod brzuchem wozu, targnęło całą maszyną, podrzuciło.
Semen w lewym peryskopie dostrzegł na moment sylwetkę oficera, który spomiędzy drzew wystrzelił ku górze rakietę.
— Z prawej drugi pak obracają pierony — zameldował Jeleń. — Jak nic przygrzeją nam w zadek.
Czołg gnał przed siebie pełnym gazem, silnik grał na wysokich obrotach.
Świsnął elektryczny motor, zgrzytnęły tryby, cała wieża błyskawicznie obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni. Wasyl starał się chwycić na celownik niemieckie działo przeciwpancerne, ale tamci byli szybsi. Już obrócili lufę, przyklęknęli za tarczą. Zobaczył błysk i ułamek sekundy bezradnie czekał na wybuch. Pocisk jednak minął czołg i Wasyl odpalił prawie na oślep, bo przesłoniły ich krzaki.
Tuż potem wyszli na szczyt pagórka i zaczęli zjeżdżać po lekkiej pochyłości w dół. Wieża znowu wykonała błyskawiczny obrót i Jeleń sam, bez komendy, załadował pocisk.
— Laboga, jak na karuzeli, na jarmarku. We łbie się kręci.
— Ojciec, tu już jałowce. Wysiadocie?
— Gdzie zaś, ja z wami.
Wyskoczyli na ugór, porośnięty z rzadka błękitnawymi kępami jałowców.
Spod gąsienic trysnęły ku przodowi wysokie pióropusze piachu, omotał ich kłąb kurzu.
— Przed nami okopy. Janek, nie próżnuj!
Przy ostatnich słowach Wasyl odpalił i bliski wybuch wskazał Kosowi cel. Z góry więcej widać niż ze stanowiska kaemisty, więc dopiero teraz zobaczył poprzez kurz zygzakowatą linię rowów, a nad nią hełmy, trzy w jednym miejscu, i ręce grenadierów przestawiające karabin maszynowy.
Czołg chybotał, złowić na celownik było niełatwo, więc wypruł długą serię, żeby, jeśli nie trafić, to chociaż przygiąć tamtych do ziemi. W lewo od nich spostrzegł wysokiego draba z pancerzownicą na ramieniu. Byli już blisko, więc tylko ruszył lufą, pociskając jednocześnie spust. Nie wiedział, czy trafił, bo wóz podskoczył na nasypie przedpiersia i gnał dalej przez pole.
— Gdzie domy? — spytał Wasyl.
— Ano nie ma, ale komin chyba widać, gdzie te dwie sosny.
— Mechanik w lewo. Jeszcze w lewo, dość.
Krótki gwizd, wybuch. Ściana piachu przesłoniła komin i sosny. Tuż potem drugi wybuch.
— Ciężkie moździerze — mruknął Jeleń.
Poczuli nagle, jakby ogromna łapa wparła się w łeb czołgu, wstrzymała go na moment i szarpnęła ku górze. Zwalił się na nich huk, od którego zabolało w uszach, kurz i dym wypełniły wnętrze. Szarik zawył krótko i urwał.
— Zdrowaś Maryjo, plecy! — wrzasnął Czereśniak.
Czołg nie stanął, zwolnił tylko i dalej pracowicie mełł piach gąsienicami.
— Pompa wysiadła — ochrypłym głosem zawołał Saakaszwili. — Idę na ręcznej.
— Dojdziesz?
— Dojdę.
— Gustlik, rakiety.
Zgrzytnął zamek włazu. Jeleń przez chwilę mocował się z nim, szarpnął i wreszcie krzyknął:
— Zaćpało pierona, zaklinowało.
— Uwaga, przed nami nasi. Wolniej, w prawo, jeszcze w prawo.
Hamuj!
Było późno. Wasyl widział, jak z okopu przed nimi unosi się pleczysty żołnierz w poszarpanym mundurze, z jasnymi włosami, opadającymi spod hełmu na czoło i, krzycząc otwartymi szeroko ustami, ciska wiązkę granatów.
Wybuch uderzył w pancerz, czołgiem szarpnęło. Czereśniak zwalił się na skrzynki z amunicją, na niego Gustlik. Zgasł silnik, stanęli w miejscu.
Zapachniało dymem. Saakaszwili boleśnie kropnął głową o pancerz, rozbił prawe kolano i wściekły, bo również widział przez wizjer, kto ich atakuje, nie wytrzymał — otworzył właz i krzyknął na całe gardło:
— Durak, gdzie masz oczy? Swoich bijesz, wóz niszczysz — i tu dodał parę słów, których powtórzyć nie sposób.
Wasyl włączył kontakt. Prąd elektryczny przebiegł po przewodach na tył czołgu, iskra zapaliła świecę dymną, umocowaną na pancerzu. Gęste kłęby trysnęły na boki i w górę, osłoniły ich żółtą śmierdzącą chmurą.
— Mechanik, uruchom silnik i trzymaj na obrotach. Gustlik, podsadź no się pod ten właz, spróbuj, czy go nie ruszysz.
Jeleń zesunął skrzynki pod nogi, wlazł na nie i wsparłszy plecy w metalowy krąg począł rozginać się, opuszczając głowę coraz niżej i sapiąc ciężko. Puściło wreszcie. Klapa z trzaskiem odskoczyła ku górze.
— Mechanik i Czereśniak na miejscu. Reszta z wozu.
Wyskoczyli po pancerzu na ziemię. Zerwana gąsienica leżała długim wężem. Szczęśliwie, że na małej szybkości nie zdążyli z niej zjechać. Tuż obok w gęstym dymie majaczyły sylwetki czerwonoarmistów z automatami wymierzonymi w ich piersi.
— Wy kto? — spytał groźnie ten sam, który cisnął granaty i stał teraz najbliżej z niemiecką snajperką w garści.
— Do kapitana Baranowa, pakiet.
Przez dym przedarł się drobny, niski człowiek z obandażowaną głową, z oficerskimi naramiennikami na spłowiałej, poplamionej bluzie. Twarz miał czarną od kurzu, zaczerwienione oczy łzawiły ni to od dymu, ni to z niewyspania.
— Ja Baranow.
Porucznik Semen z polskiej brygady pancernej. Tu macie rozkaz dowódcy. Ale jak tak będziemy stać i nie zepniemy gąsienicy, póki dym, póki się Niemcy nie połapali, to nas wszystkich rozwalą.
Kapitan nie powiedział ani słowa, wziął pakiet i dał ręką znać swoim żołnierzom. Rzucili się na pomoc. Gdy czołg przesunął się na gąsienicy, kaszląc i dusząc się w dymie, spięli ogniwa. Wóz ruszył powoli, prowadzony przez jasnowłosego snajpera, i przeszedł za linię okopów.
Zrzucona na piasek świeca dymiła jeszcze, osłaniając ich przed wrogiem.