Литмир - Электронная Библиотека
A
A

To jednak tylko demonstracja. Na sztywnych nogach poczyna przesuwać się bokiem, co nie wychodzi mu zgrabnie, bo błoto kląska pod nogami, łapy dają poślizg. W ten sposób nie rejterując obchodzi napotkanego szerokim łukiem. Tamten obraca się w miejscu, odległość jest stale ta sama — dwa susy. Pod koniec manewru, zatoczywszy pełne półkole, Szarik stoi tyłem do kierunku, w którym powinien biec. Ufa już teraz, że tamten nie ruszy z miejsca. Gdyby chciał, powinien był napaść wcześniej. Warknąwszy cicho dla postrachu, wykonuje półobrót, by ruszyć dalej. W tym momencie jednak alzatczyk skacze naprzód, atakuje.

Szarik nie ma już czasu, by zawrócić, przypada więc tylko do ziemi i zęby tamtego tną mu ucho. Ból przenika pod czaszkę, targa całym ciałem, ale teraz ma wroga wprost przed sobą. Duży i silny napastnik szczerzy kły, wściekle warczy. Sądzi, że oszołomił dostatecznie przeciwnika, więc naciera po raz drugi. Skok jest jednak leniwy, otwarty, bokserzy powiedzieliby — sygnalizowany.

Syn Mury wykonuje zwód ciałem i gdy atakujący przednimi łapami dotyka ziemi, uderza nań błyskawicznie, po wilczemu, całym ciężarem waląc w bok. Zbija alzatczyka z nóg, dopada zębami gardła. Wróg skowyczy wysokim głosem, woła o pomoc. Szarik zaciska zęby, ale przeszkadza mu zgrzytający pod siekaczami metal obroży. Jednocześnie w lesie słyszy głos ludzki, trzask gałęzi i ciężkie kroki biegnącego w ich stronę. Rozwiera gwałtownie szczęki, przechwytuje kłami nad obrożą i zagryza z całej mocy.

Znowu czuje smak krwi w pysku. Tamten mięknie, opada w trawę. Szarik nie czeka, aż zesztywnieje, przestanie drgać. Całym wysiłkiem opanowuje instynkt, który każe mu walczyć do końca, gdyż widzi już sylwetkę człowieka gwałtownie nadbiegającego z bronią w ręku.

Dwoma susami dopada lasu, błyskawicznie wślizguje się między krzaki.

Czerwone, ogniste pszczoły, przeskakują ponad nim, tną gałązki. Z murawy tryskają grudki ziemi. Pies słyszy huk serii i czuje bolesne ukąszenie na karku.

Nie zatrzymuje się jednak, nie pada, lecz biegnie nieustannie, zaszywając się coraz głębiej. Goni go głośny okrzyk, jeszcze jedna seria, lecz błyski pojawiają się parę metrów z boku, są nieszkodliwe.

Kłusuje jak automat. Gdy widzi prześwit między drzewami, nie zwalnia, przyspiesza nawet i w paru susach mija trawiastą przesiekę. Trafia na las rzadszy, wysokopienny, kluczy od kępy do kępy poszycia, dobierając drogę, gdzie ciemniej.

Wreszcie otwiera się przed nim puszczańska łączka wypełniona zapachem benzyny, poznaczona śladami gąsienic i kół samochodowych. Tutaj powinien być ten, którego szuka. Przebiega więc tam i na powrót parokrotnie polanę, ale nie znajduje nikogo. Trafia wreszcie na zarzuconą pod drzewami skrzynkę. Obok skrzynki znajduje w trawie grudkę popiołu. Ten popiół jest cząstką szukanego zapachu, ale tylko cząstką i to nie najważniejszą.

Szarik przysiada na tylnych łapach, dysząc rozmyśla chwilę, co robić dalej. To nie trwa długo. Obiega dokoła polanę, potem wpada w las, zatacza drugi, nieco szerszy krąg, potem trzeci jeszcze większy...

Uczono go, że tak trzeba robić po zgubieniu śladu, że na którymś z tych kręgów powinien trafić na właściwy trop, odnaleźć zagubioną nić.

Poszukiwania trwają długo, ale pies nie ustaje, nie odpoczywa, czyni stale to samo — zatacza krąg za kręgiem.

Wreszcie, za którymś razem, daleko już od polany, słyszy głosy i zwolniwszy nieco, widzi z daleka grupkę żołnierzy, stojących wokół samochodu z wysokim, sterczącym drutem anteny. Oni go nie widzą, zajęci są czym innym. Grzebią pod uniesioną maską silnika.

Jeden z nich mówi:

— Spiesz się. Przed świtem wóz musi być gotów, bo genera ł nam łby pourywa. A wszystko przez ten zasmarkany odłamek.

Szarik nie rozumie, co mówią ludzie, woli się jednak nie zbliżać. Nie ma wśród nich tego, o kogo mu chodzi, omija ich więc z daleka, zacieśniając nieco krąg, a potem biegnie znowu lasem, przenika gęste zarośla, przecina niewielkie polanki.

Mija sporo czasu, nim zamknie ponownie koło, i znowu widzi tych samych żołnierzy. Teraz jednak okrąża ich z drugiej strony, daleko po prawej, czujnie zerkając, czy go nie widzą.

W pewnym momencie hamuje tak gwałtownie, że przednie łapy jadą ślizgiem po igliwiu. Zdaje mu się, że chwycił jakiś sygnał. Zawraca powoli, starannie wietrzy i nagle dławi budzący się w piersi skowyt zachwytu. Jest! W trawie leżą drobne grudki leśnej ziemi oderwane z butów, trop wyraźny, a pasmo zapachu gładkie i szerokie jak szosa.

Pewny swego rusza ostro. Ślad prowadzi wprost na skraj puszczy. Tu jest widniej, poprzez drzewa prześwituje z góry srebrne światło — wzeszedł księżyc. Trop idzie brzegiem drogi i lasu. Jest zdecydowany, prosty, ale Szarik musi parokrotnie zboczyć między krzaki, ukryć się i przywarować, bo drogą to w jedną, to w drugą stronę maszerują grupki ludzi. Gdy go mijają, powraca, podejmuje ślad i znowu sunie za nim, nie zważając na ból, który drga w rozerwanym uchu i w skórze, przeciętej kulą na karku.

Obok martwej, spalonej ciężarówki, której szkielet sterczy na drodze, w las skręca ścieżka, wyprowadza Szarika między samochody i czołgi, między żołnierzy śpiących pod drzewami. Zapach prowadzi wprost do niewielkiego wzgórka, w zboczu którego wyryta jest ziemianka. U jej wejścia stoi wartownik z pistoletem maszynowym. Szarik zatrzymuje się na chwilę za pniem, wietrzy, ale ten żołnierz jest przyjazny, przypomina nieco jego pana.

Wilczur wychodzi więc zza drzewa, kroczy przed siebie spokojnie i pojednawczo macha ogonem. Żołnierz jednak nie jest w dobrym humorze.

Widząc psa, woła stłumionym głosem:

— Czego ty tu? Poszedł won! — unosi kolbę.

Szarik odskakuje, cicho i bez warknięcia idzie w las, czeka, by tamten stracił go z oczu, a potem zawraca i nisko nad ziemią, szorując brzuchem o trawę, pełznie ostrożnie od jednej plamy cienia do drugiej, omija miejsca pomalowane księżycem.

Zapach jest coraz mocniejszy, idzie z ciemnego, otwartego okienka, umieszczonego nisko nad ziemią. Można byłoby go dopaść w paru susach, wilczur wie jednak, że z ludźmi uzbrojonymi nie ma żartów. Mimo że skóra drga mu z niecierpliwości, sunie powoli, zamiera nieruchomo na długie chwile.

Wreszcie okienko jest tuż obok. Wsadza w nie mordę i przekonawszy się, że dotarł na miejsce, wpełza powoli do środka, macając łapami ciemność. Nie może znaleźć oparcia, skacze więc, spada na coś, co wali się pod nim. Na prawo i lewo lecą drobne, potrącone przedmioty. Staje wreszcie na ziemi i szarpie zębami za koc, którym przykryty jest człowiek.

— Warta! Co tu się dzieje, u diabła? Światło!

Brzmienie głosu jest twarde i ostre, ale Szarikowi wydaje się melodyjne jak muzyka. Odnajduje dłoń, w której tamten człowiek trzyma pistolet, i radośnie liże ją jęzorem.

Trzaskają drzwi i do wnętrza ziemianki wpada żołnierz, trzymając w ręku zapaloną latarnię.

— Zaraz wygonię drania. On przez okno, obywatelu generale...

Pójdziesz ty won!

Dowódca brygady, mrużąc oczy od światła, patrzy na psa i wstrzymuje żołnierza energicznym gestem ręki.

— Stój. Zasłoń okno, zostaw lampę i wyjdź.

Znowu skrzypią drzwi. Generał w koszuli i spodniach siada na pryczy, stawiając bose nogi na ściągniętym z łóżka kocu. Przygląda się psu nie rozumiejącymi, szeroko otwartymi oczyma. Jest pewien, że dopiero przed chwilą położył się spać. Z daleka, z głębokiego snu powraca do rzeczywistości.

— Szarik, to ty? Skąd się wziąłeś, piesku? Chodź no tutaj.

Uradowany wilczur staje na tylnych łapach, przednie kładzie mu na kolanach, wyciąga mordę ku górze i jak pijany człowiek pragnie się natychmiast całować.

— Poczekaj, poczekaj, daj spokój... Dostało ci się, widzę.

Generał, trzymając łeb psa w obu rękach, uważnie ogląda ucho, dotyka palcami karku, gdzie obok przeciętej skóry zastygł szeroki skrzep. Wilczur skomli ostrzegawczo, czując ból.

— Cicho, cicho. Zaczekaj.

Dopiero teraz spostrzega szalik Janka na szyi psa, bierze nóż zrzucony ze stołu na podłogę, rozcina krzywy ścieg czarnych nici, rozwija wełnianą tkaninę. Potem chwyta kartkę, spiesząc się naddziera ją nawet przy rozkładaniu, czyta. Po raz drugi przebiega oczyma parę rzędów liter i woła:

35
{"b":"759768","o":1}