Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Warta!

Żołnierz natychmiast staje w drzwiach.

— Wypędzić go, obywatelu generale?

— Głupiś. Dyżurnego oficera sztabu do mnie, biegiem.

Fizylier znika, a generał znajduje na półeczce puszkę z konserwami, rozcina ją nożem i całą zawartość wykłada na talerz, stawia przed psem.

— Jedz, Szarik. No jedz, czemu nie chcesz.

Szarik jest zawstydzony. Zdaje mu się, że w tonie człowieka są jakieś nutki gniewu, więc chyba już wszyscy wiedzą o tym zającu, który wszedł w drogę i powstrzymał go na tropie. Głos człowieka łagodnieje:

— Nie chcesz jeść bez Janka? Wierny, dobry pies.

Dyżurny oficer wpada zdyszany i staje jak wryty, gdyż widok jest niecodzienny: dowódca brygady w koszuli i spodniach, ale boso siedzi na podłodze. Obok niego pies, którego generał obejmuje ramieniem, przytula kosmaty łeb do piersi i mówi:

— Nie wiesz, sam nie wiesz, głupie bydlę, jakiś ty mądry.

— Słucham, obywatelu generale.

— Nie wtrącaj się, to nie do ciebie. A teraz słuchaj: natychmiast zamelduje się do mnie lekarz z opatrunkami, zastępca do spraw technicznych z pompą paliwową do czołgu T-34. Wyprowadzisz samochód pancerny, dwa lekkie czołgi i dwie drużyny fizylierów. Powtórzcie, poruczniku.

Zdumiony oficer powtórzył rozkaz, który jego zdaniem był najdziwniejszym z rozkazów, wydanych w wojsku, zasalutował i już wychodził, ale generał zawrócił go:

— Poczekajcie. Niech tu przyjdzie jeszcze krawiec z igłą, nićmi i kawałkiem brezentu. To wszystko. Wykonujcie.

Nie wiadomo, co sobie pomyślał oficer sztabu, usłyszawszy ten dodatek, ale rozkazy wykonał sprawnie i po kwadransie wszystko było gotowe.

Wiadomość o tym, że pies Janka Kosa przybiegł do generała, że wzywano lekarza, technika i krawca, obiegła sąsiednie ziemianki i w zmienionej formie dotarła do fizylierów, którzy zebrali się przy czołgach i samochodzie pancernym. Płosząc resztki snu, moczyli dłonie w rosie, przecierali twarze i sprzeczali się między sobą. Jedni twierdzili, że czołg Semena nie znalazł okrążonego batalionu i zawrócił, drudzy powiadali, że wszyscy zginęli, tylko jeden pies został i to bez uszu i ogona, bo mu odłamkami obcięło.

Gdy generał wychodził z ziemianki, prowadząc Szarika na smyczy zaimprowizowanej ze spiętych razem żołnierskich pasów, napotkał grupkę ciekawych. Zobaczywszy dowódcę, przestali szeptać, zamilkli i tylko Lidka, radiotelegrafistka, wystąpiła z szeregu.

— Obywatelu generale...

— Tak.

— Chciałabym się dowiedzieć, co z załogą porucznika Semena.

— Niewiele o niej wiem. Wszystko teraz spoczywa nie w moich rękach, lecz w psich pazurach.

Generał ruszył przed siebie i po chwili w kierunku frontu odjechał niewielki oddział: na przedzie i z tylu szły niskie T-70, oblepione desantem fizylierów, a między nimi samochód pancerny, w którym siedział dowódca brygady, trzymając na kolanach psa.

Szarik był niezadowolony, wiedział przecież, że powinien pobiec z powrotem do Janka, a tu go nie puszczają. Powarkiwał, nie dał się głaskać.

— Głupi, głupi mądralo, poczekaj. Bliżej ci przecież będzie.

Oddział zatrzymał się na polanie, fizylierzy weszli tyralierą w las, za nimi dowódca z psom. Dotarli do tego miejsca, które Czereśniak nazywał „ścieżką wedle trzech buczków”. Generał przyklęknął w trawie, sprawdził raz jeszcze, czy dobrze i mocno siedzą uszyte z brezentu juki, czy zaszyta w nie pompa nie przeszkodzi Szarikowi w biegu. Potem rozpiął smycz i klepnął psa po zadzie.

— Szukaj, piesku, szukaj Janka.

Szarik i bez tego wiedział, dokąd ma iść. Nie tylko wiedział, ale tęsknił, pragnął się pochwalić przed swym panem, że znalazł człowieka, którego miał znaleźć. Poczuwszy, że jest wolny, wbiegł na przesiekę i wraz ze swym cieniem od księżycowego światła wpadł do lasu.

W ziemiance sztabowej dywizji strzelców gwardii panowała cisza. Gruby strop w pięć rzędów sosnowych belek był obsypany ziemią, obłożony darnią i tłumił dźwięk toczącej się na powierzchni bitwy. W obszernej izbie stały popod ścianami prycze, pośrodku długi stół zasłany mapami. Czerwoną i granatową kredką wrysowane w nią były pozycje. Ostre strzały ataków, kręgi i prostokąty artyleryjskich ogni wyznaczały zamiar dowódcy na nowy dzień bitwy, który miał nadejść za parę godzin. Z południa od trzech czarnych kwadracików oznaczających domy Ewinowa, poprzez podwójną granatową linię niemieckich okopów wiodła na północ kreskowana strzała, znacząca kierunek, w którym winien przebijać się z okrążenia batalion kapitana Baranowa. Po obu stronach tej strzały artylerzyści nakreślili ognie zaporowe, mające osłonić gwardzistów przed uderzeniami ze skrzydeł.

Na mapie stały dwie szklanki z grubego, zielonkawego szkła i opróżniona do połowy butelka. Na talerzach pachniała pocięta w podłużne paski świnina przesmażona z cebulą. Obok w pokrywie menażki leżały kostki ciemnego chleba.

— Może pójdziemy, zobaczymy — powiedział dowódca brygady.

— Lepiej tutaj, towarzyszu generale — odrzekł mu krępy, tęgi oficer w mundurze pułkownika ze znaczkiem gwardii na piersi. — Będą przychodziły meldunki radiowe, telefoniczne. A tam nasi obserwatorzy zrobili wysoko nad ziemią gniazdo takie jak ptasie. Wleźć trudno, a spaść łatwo. Zresztą Niemcy biją szrapnelami i głupio byłoby, żeby nas utłukli jak kaczki. Na diabła taki pogrzeb.

Znowu zapanowała cisza. Może dlatego, że wybuchy pocisków ledwo tu było słychać, generał pomyślał o chwili chyba już niedalekiej, kiedy skończy się wojna i ludzie wrócą do swych zwykłych, pokojowych zajęć. Tym z frontu będzie trudniej. Cóż z tego, że chłopak umie strzelać, że trafia trzy dziesiątki pod rząd, że nie lęka się unieść głowy pod ogniem.

Gdy przyjdzie czas na dwumian Newtona, na funkcje kwadratowe, gdy trzeba będzie wkuwać, że pierwotniaki dzielimy na korzenionóżki, wymoczki i zarodnikowce, będzie mu trudniej niż innym. Ciekawe, czy ludzie zapamiętają jego frontowe czyny? Któż napisze lub opowie o mądrym pomyśle strzelca–radiotelegrafisty, o bohaterskim psie, noszącym imię Szarik?

Złapał się na przesądnej myśli, że nie trzeba wybiegać naprzód, nie wolno dzielić skóry na żyjącym niedźwiedziu. Któż wie, czy pies dotrze na miejsce?

W tę stronę przekradł się zaraz po zmroku, w ciemnościach. Przyniósł rozerwane ucho i znak po kuli na karku. Nie potrafił opowiedzieć, co mu się zdarzyło. Wracać miał przy świetle księżyca, obciążony... Zresztą nawet jeśli dotrze na miejsce, jeśli mechanik wmontuje pompę i uruchomi czołg, to jeden celny pocisk może go zmienić w pochodnię, a czterech ludzi w popiół. Wróg wie przecież, że się przedarli, będzie czekał w zasadzkach, postawi na ich drodze miny. Czy przebiją się przez podwójny pierścień okrążenia?

Dowódca radzieckiej dywizji nalał do szklanek, trącił szkłem o szkło.

Wypili, przekąsili świniną.

— Może pójdziemy, zobaczymy — zaproponował niepewnie pułkownik gwardii. — Zawsze własnymi oczyma lepiej.

— Lepiej — bez zdziwienia, ale z uśmiechem w oczach odpowiedział generał.

Wstali i po stromych schodkach ruszyli w górę wąskim wykopem, dotykając dłońmi belek umacniających ściany. Ze światła wyszli w mrok. Nie było nic widać, póki za zakrętem nie wynurzyli się spod belkowania.

Spojrzawszy w górę, dostrzegli na prostokącie nieba jasne gwiazdy. W miarę jak wchodzili po schodach coraz wyżej, przygasały gwiazdy.

Wartownicy u wejścia do ziemianki stanęli na baczność. Trzech fizylierów z bronią gotową do strzału ruszyło za nimi — do frontu było niedaleko, paręset metrów.

Pułkownik prowadził wąziutką ścieżką. Pod butami czuli gładkość ubitej ziemi. Między gęstymi krzakami leszczyny wspięli się na pagórek. Stały tu obok siebie cztery ogromne sosny, na pniu jednej z nich umocowana była drabinka. Poczęli się wdrapywać powoli coraz wyżej, ostrożnie wymacując stopami szczeble.

Zmęczyli się obaj i z westchnieniem ulgi dotarli na pomost zbity z grubych belek. Wisiał kilkanaście metrów nad ziemią, od góry i z boków okryty był maskującą siatką, na której zwiadowcy umocowali świeże, pachnące jeszcze żywicą gałęzie. Przy lornetach nożycowych siedziało dwu obserwatorów i lejtenant w okularach, artylerzysta. Zobaczywszy przybyłych, zrobił krok naprzód chcąc meldować, dał ręką znak, by ustąpiono im miejsca przy lornetach.

36
{"b":"759768","o":1}