W chrzęście pancerzy i tętencie setek tysięcy mechanicznych koni, niczym chorągwie husarskie ruszają wojska ciężkozbrojne. Jak burza lamią resztki obrony i gnają naprzód co silnik wyskoczy, opanowują drogi i mosty, błyskawicznym szarżami zdobywają komunikacyjne węzły, forsują przeszkody wodne, przełamują linie obronne, nim wróg zdąży je swymi wojskami obsadzić.
Pancerny pościg jest dla dowódców niczym żniwa dla chłopa, w ciągu godzin i dni przynosi plon hodowany przez miesiące żmudnych przygotowań.
Nic też dziwnego, że generałowie wiodą pułki okryte stalą na pierwszą linię i osobiście wprowadzają do walki, jak niegdyś hetman swój husarski odwód.
Parę kilometrów na zachód od Ritzen, gdzie asfaltowa szosa wyplątawszy się z lasu wbiega na pagórek, w głębokim wykopie rowu, tuż pod horyzontem, ukrył się opancerzony transporter. Nad nim spod maskowania błyszczał maszt radiostacji, a obok stał generał z lornetką przy oczach.
W miarę jak szosą podciągały nowe bataliony — czołgi, działa pancerne, piechota na transporterach i samochodach — rozwijał je w lewo lub w prawo i przez pagórek kierował do walki, w stronę skrzyżowania dróg, nad którym snuły się dymy pożarów i tryskały ciemne wybuchy.
Dywizjon artylerii polowej wjechał po zboczu wzgórza, odprzodkował na przeciwstoku. Holujące półciężarówki zawróciły w ukrycie. Prawoskrzydłowy działon rozpoczął przystrzeliwanie i w chwilę potem grzmiało salwami dwanaście luf.
Dłuższy już czas generał nie korzystał z radia. Nie miał zwyczaju poganiać swoich podwładnych i przeszkadzać im w gorączce walki. Słuchał tylko strzępów komend chrypiących w głośniku ulokowanej na transporterze radiostacji i patrzył. Pierwsze dwa dymy nad polem były czarne — to przeciwnik rozbił z ukrycia nasze atakujące maszyny. Teraz jednak wyrosły trzy, nie, już cztery jasne kity nad gorejącymi wozami napędzanymi benzyną.
Jeszcze chwila i grzęda wybuchów skoczyła na skrzyżowanie, szybciej popełzły naprzód nasze czołgi i transportery. A więc przełamali i poszli naprzód...
Generał odwrócił się, popatrzył na szosę za sobą, a potem odrywając lornetkę od oczu rzucił pytanie w stronę transportera.
— Masz łączność z Hiszpanem?
— Tak jest — odpowiedziała Lidka i ponad krawędzią pancerza podała słuchawkę z mikrofonem.
— Hiszpan, widzę cię. Skręcaj na zachód, dwa kilometry masz czyste, a dalej radź sobie sam.
— Ja, Daleki, zrozumiałem. Odbiór — zameldował głos porucznika Kozuba.
Chwilę generał i dziewczyna patrzyli, jak kolumna samodzielnego patrolu rozpoznawczego, nie dojeżdżając do wzniesienia, skręca w prawo: przodem szły motocykle najeżone lufami erkaemów, dalej dwa ciężkie jotesy z długimi lufami potężnych dział kalibru 122 milimetry, za nimi „Rudy” i znowu motocykliści. Ostatni jednak nie wykonał zwrotu, lecz pełnym gazem gnał naprzód w stronę stanowiska dowodzenia.
— Lidka... Stary puścił słuchawkę? — spytał niepewny szept w głośniku.
Generał oddał mikrofon radiotelegrafistce.
— Zdaje się, że fonogram nie dla mnie.
— Lidka, ale mamy fajny czołg. Słyszysz nas? — konspiracyjnym szeptem pogadywał Kos.
— Milczeć — odezwał się głos Kozuba.
Zerkając, czy dowódca nie patrzy, Lidka pokazała głośnikowi język i zdecydowała, że ten porucznik to gbur. Co by mu szkodziło, żeby jeszcze słowo lub dwa. Kto wie, kiedy znowu odezwie się załoga „Rudego”.
Motocykl zahamował w pisku opon, żołnierz zeskoczył z siodełka i przerzuciwszy okulary ponad daszek, podał kopertę.
— Od sierżanta Kosa — zameldował.
— Dobra. Doganiajcie — przyzwolił generał.
Kierowca pomrukując gazem zatoczył w tym czasie ciasny półkrąg i łącznik skoczył na swe miejsce, nim koła zdążyły znieruchomieć.
— Schowaj to do mojej torby polowej: — Dowódca podał dziewczynie papier. — Nie do meldunków. Do tej przedziałki, gdzie sprawy osobiste.
Wzięła do ręki otwartą już kopertę, nie odrywając oczu od żółtawych kłębów kurzu, które zakryły odjeżdżający patrol. Gonił za nimi motocykl osadzony niczym ciemny grot na siwych brzechwach pyłu.
Tuż obok wciąż jeszcze biły salwami polówki, unosząc smukłe lufy na wydłużanych celownikach. Od ostrego dźwięku bolało w uszach i skroniach.
W lewo od dział nowa kompania czołgów rozwijała się z kolumny w bojową linię wozów i zwiększając szybkość szła w kierunku Berlina.
Sześć kilometrów na północny zachód od owego garbu, z którego generał wyprowadzał do walki armijną grupę szybką, drogi gruntowe, pełznące między polami i kępami gęstych krzaków, skręcały wszystkie ku szosie, by razem z nią przejść między torfowiskami a pagórkiem. Pilnował tej ciaśniny murowany budynek na wzgórzu, którego okna z pomocą worków z piaskiem przekształcono w strzelnice.
W szosę wgryzały się z obu boków krótkie zapory: bite w odstępie półtora metra podwójne palisady belek, wypełnione wewnątrz kamieniami i piaskiem. By tędy przejechać, trzeba było na niskim biegu minąć pierwszą lewym poboczem, skręcić w prawo i znowu w lewo, aby nad rowem ominąć drugą. Dopiero po wypełnieniu całego zygzaka pojazd mógł dodać gazu.
Po zboczu biegła kopalniana kolejka z torfowiska, a na szynach czekały trzy rdzawe koliby wypełnione żelastwem i gruzem. Wystarczyło przeciąć linę, którą przywiązano ostatnią, by zjechały i zatarasowały przejście w barykadzie.
W cieniu wagoników siedział wartownik, siwawy i tęgi folkssturmista.
Zapewne podczas pierwszej wojny światowej przywykł do bliskich odgłosów frontu, gdyż mimo kanonady sen go morzył w to ciepłe popołudnie. Powoli opuszczał głowę coraz niżej, dziobał w piersi spiczastym nosem i mozolnie dźwigał ją w górę, by znowu za chwilę zadrzemać. Jednak gdy tylko bliżej rozległ się warkot motoru, zameldował, podnosząc słuchawkę do ucha:
— Das Motorrad.
Z bocznej drogi wyskoczył na szosę motocykl z przyczepą, gnał na dużym gazie, ostro przyhamował przed barykadą. Podczas gdy zgrzytnąwszy biegami sprawnie przemykał na drugą stronę, wartownik patrzył na pokrytych pyłem żołnierzy w stalowych hełmach i w narzuconych na ramiona pelerynach. Nie przeszło mu nawet przez myśl, że mógłby to być ktokolwiek inny niż swoi. Wyjrzał powtórnie przez barykadę i znowu pokręcił korbką:
— Motorrad... Nein, das zweite.
Pierwszy motocykl wjechał na szosę po drugiej stronie, drugi forsował barykadę, trzeci zbliżał się do niej. O tym trzecim nie zdążył już powiedzieć folkssturmista, gdyż przed budynek na wzgórze wyszedł podoficer, ziewnął i drapiąc się w piersi, osobiście popatrzył w dół. Przetarł oczy, jakby im nie chciał uwierzyć, a potem nagle chwycił za lufę pistoletu, który miał zawieszony przez plecy, przerzucił go na piersi i krzyknął:
— Alarm!
Nim zdążył wystrzelić, ścięły go kule. Sypnęło piaskiem z rozpruwanych worków, chroniących strzelnice. Z wnętrza odezwał się emge, potem drugi.
Seria wyszarpnęła z siodełka i zwaliła na ziemię jednego ze zwiadowców, ale budynek już był atakowany przez sześć motocykli. Podczas gdy bliższe prowadziły ogień, inne podjeżdżały skokami i przystając pod osłoną skarpy, rowu czy krzaków, zaczynały walić seriami.
Ten, który pierwszy sforsował barykadę, wjechał po stromym zboczu aż pod boczną ścianę wyjąc forsowanym silnikiem. Żołnierz z tylnego siodełka cisnął w okno granatem, poprawił raz jeszcze i z wnętrza buchnął dym.
Strzelanina ucichła, jak szablą ścięta.
Motocykle czołowego ubezpieczenia natychmiast poszły do przodu, a do przeszkody w niewielkich odstępach podjechały czołgi. „Rudy” pierwszy przewinął się między barykadami, jak tancerz wylazł na górkę i osłonięty z boku przez dymiący budynek, strzegł następnych wozów, węszył lufą na boki.
Odczekawszy, aż oba jotesy miną labirynt, zjechał w dół i popędził w ślad za nimi. Na końcu warkocza kurzu terkotał motocykl z ciałem poległego żołnierza owiniętym w pelerynę, przewieszonym na siodle i przyczepie.
Koło barykady został już tylko jeden pojazd i kapral podchorąży dopalający papierosa. Cisnął peta w kurz, przydeptał i przeciął linę bagnetem.