Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Gdzie on?

— W szpitalu. Ranny był i wycieńczony...

— Polak?

— Niemiec.

— Czemu eses ma zwlekać do ostatniej chwili?

— Fabryka robi przeciwpancerne pociski o zwiększonej sile przebijania.

Cztery tysiące więźniów... On przyniósł dokładny plan. — Podał dobytą z kieszeni szmatkę wielkości chustki do nosa, pokrytą misternym rysunkiem.

Generał oglądał ją w zamyśleniu, a potem wygładził dłonią arkusz mapy i żeby równiej leżał, przycisnął go z drugiego końca garnizonową czapką rotmistrza. Okuty daszek legł półkręgiem na Szprewie, a orzeł zawisł tuż nad ciemną plamą ogromnego miasta.

W otwartych drzwiach stanęła Lidka, ale nikt jej nie spostrzegł, bo wszyscy chcieli dokładnie mapę widzieć. Pochylający się Czereśniak odepchnął Jelenia, tamten szturchnął go w bok, a Tomasz myśląc, że to zachęta do zabrania głosu, powiedział to, czego się niedawno od plutonowego nauczył:

— Jakby się nie spieszyć do przodu, to więcej ludzi zginie.

— Tak — kiwnął głową generał, wpatrzony w mapę i ważący decyzję.

— Tak — powtórzył uzmysłowiwszy sobie sens wypowiedzi żołnierza i z zaciekawieniem patrzył chwilę na młodego Czereśniaka. — Po ojcu widać taki jesteś filozof, ale masz rację.

Kos też podniósł wzrok na Tomasza i ponad jego pochyloną głową dostrzegł Lidkę, która wspięta na palce posyłała mu uśmiech i całusa. Uniósł rękę w cichym pozdrowieniu. Dziewczyna była ta sama, a jednocześnie inna.

Nie mógł zrozumieć, na czym to polega. Może włosy jakoś inaczej czesze, może mundur lepiej dopasowany? Oni tam przy sztabie mają różnych szewców, krawców...

Tymczasem generał ostro zatemperowanym ołówkiem zmienił ku północy kierunek najdalej wysuniętej czarnej strzały na mapie i zwrócił się do oficera:

— Wszystko, Kozub, jak przedtem, tyle że nie most, lecz ludzie.

Wydłużysz skok jeszcze o dziesięć kilometrów i po cichu musisz sforsować kanał.

— Jasne, towarzyszu generale.

— Przeniknąć, opanować, utrzymać do podejścia wojsk własnych — ostrym, zdecydowanym głosem rozkazywał dowódca. — Dla wykonania zadania wydzielam samodzielny patrol rozpoznawczy, w którego skład wchodzi pluton motocyklistów pod dowództwem Magneta, dwa ciężkie czołgi porucznika Kozuba i wasza załoga.

— Jako... — Saakaszwili zaciął się, z trudem przełknął ślinę — jako desant? — wydusił z siebie pytanie.

— Prawda, jeszcze nie mówiłem. — Generał klepnął się po kieszeni na piersi, wyjął kopertę i podał Kosowi. — Masz list. Był ojciec na tamtym brzegu, ale już was nie zastał. Zostawił pudełko od Pomorzan i ruszył na Szczecin.

— Co zostawił? — zdziwił się Kos, nieruchomiejąc z nożem w ręku, którym chciał rozciąć kopertę.

— Pudełko — powtórzył dowódca ze śmiechem. — Pamiętacie przecież, jak na zabawie w Gdańsku na czołg zaczęli zbierać. Wtenczas, co Franek Wichura i Grigorij Saakaszwili zakochali się w takich ładnych bliźniaczkach. Nawet fotografie przez ojca przysłały... — Dowódca szukał zdjęć w swojej torbie polowej.

— Nowy? Dla nas? Gdzie? — niczym szybkostrzelne działo wykrzykiwał pytania Gruzin, jeszcze nie dowierzając, ale już półprzytomny z radości.

— W podwórzu — odpowiedział generał z udawanym spokojem. — Myślałem, żeście słyszeli, jak podjeżdżał.

Saakaszwili skoczył do okna, za nim reszta załogi. Pod murem stał czołg — nowiutki, wprost z fabryki, nawet farba, podobna do wiosennych liści, nigdzie nie była zadrapana. Bielał na boku napis: RUDY, tylko odbitych rąk brakowało. W otwartym włazie mechanika siedział Wichura i podnosząc twarz ku górze, wołał:

— Cześć, chłopaki!

Chciał im pomachać ręką i swym zwyczajem stuknął głową o długą lufę potężnej armaty.

Ze znieruchomiałej przy oknie załogi pierwszy oprzytomniał Saakaszwili, rzucił się do drzwi i nie dostrzegłszy Lidki, choć mało na nią nie wpadł, zniknął, jakby go wymiotło. Za nim, zasalutowawszy w biegu generałowi, potętnił Jeleń i przebiegając głasnął dziewczynę po włosach. Tomasz wsunął do kieszeni konserwę, chwycił z kąta plecak, a z mapy rotmistrzowską czapkę.

Mając obie ręce zajęte, uśmiechnął się usprawiedliwiająco w stronę wysokich szarż, szurnął nogami, kłaniając się radiotelegrafistce, i pokłusował na schody.

Zadanie bojowe zostało postawione, część oficjalna wizyty generała skończona, więc Lidka, leciutko poprawiwszy włosy, podeszła do Kosa stojącego wciąż jeszcze u okna z listem w ręku, którego nie zdążył przeczytać.

— Serwus, Janek — wyciągnęła rękę. — Niepokoiłam się bardzo.

Radiogramy takie przychodziły...

— Cześć. Jak widzisz, wszyscy cali — odrzekł z uśmiechem i zwracając się do generała spytał: — Skąd napis na pancerzu?

— Wichura malował, a ja nie broniłem. Widzę, że ty najmniej się cieszysz.

W jednej chwili prysnęło opanowanie, które utrzymywało młodego sierżanta na miejscu. Janek wsunął list do kieszeni, przepraszającym gestem dotknął ramienia dziewczyny i tak jak stał, prawie bez rozmachu, skoczył przez okno na pancerz wieży.

Szarik, pilnujący do tej chwili swego pana, wyjrzał, zaskomlał i oceniwszy, że ta droga jednak nie dla niego, pobiegł szczekając w kierunku schodów.

Podchorąży Łażewski, który od dłuższej chwili obserwował Lidkę i mundur pod pasem wygładzał, teraz jednak także wychylił się przez parapet, jakby miał sam ochotę skoczyć.

— Huraaa! — grzmiał na dole tryumfalny okrzyk załogi.

— Nie cieszy się pani razem z nimi? — zagadnął Daniel. — Tak ładnie pani z uśmiechem.

— Cieszę się — przełknęła łzę w gardle. — Nawet bardzo.

— Trzy czołgi gotów bym spalić za taki uśmiech.

— Niech obywatel podchorąży do jesiennych chłodów zaczeka, teraz za gorąco — parsknęła na niego niczym kotka.

— Huraaa! — wołał basem Gustlik, a Tomasz przeraźliwie świstał na palcach.

— Dzieci — powiedział z dezaprobatą porucznik Kozub.

— Smarkacze — przytwierdził dowódca.

— A jak nawalą?

— Nie, Hiszpan, nie nawalą.

Ze ściany obwieszonej zegarami odezwał się czysty, wysoki dźwięk kurantu.

— Nie nawalą — powtórzył generał. — Lepszych zagończyków pancernych ze świecą w Rzeczypospolitej szukać.

Z dołu, z podwórza zagrał czołgowy silnik i tętent pięciuset koni pokryj wszystkie inne dźwięki.

Początek ofensywy obwieszczają artylerzyści. Z luf armatnich, haubicznych i moździerzowych, z szyn rakietowych wyrzutni ciskają w pozycje przeciwnika dziesiątki, setki i tysiące ton nadzianego trotylem metalu; na głębokości prawie dwudziestu kilometrów od linii frontu rozdziobują okopy, rozbijają bunkry, niszczą stanowiska ogniowe. Lotnictwo wydłuża ten cios, rozszarpuje węzły drogowe i kolejowe, burzy mosty, rozprasza wykryte zgrupowania odwodów, poluje na sztaby.

Jakakolwiek by jednak była, silna, długa i straszna, ta ogniowa burza, to kiedy ruszy piechota, tu i ówdzie odżyją milczące dotąd betonowe forty, odezwą się nie wykryte baterie, z zasypanych schronów wypełzną fizylierzy.

Piechur musi te pozycje podpalić, zniszczyć i zdobyć, sięgając granatami i serią maszynowego pistoletu tam, gdzie nie trafił artyleryjski granat czy bomba. Wspomagany przez artylerię polową, moździerze, działa pancerne i czołgi bezpośredniego wsparcia, żołnierz kruszy punkty oporu, odpiera narastające w sile kontrataki i w setkach starć przepiłowuje linie obronne, które zachowały jeszcze prężność i zdolność oporu.

Dowódcy w napięciu śledzą ten etap walki, wiedząc, że zbliża się chwila, kiedy pod kolejnym ciosem, równym co do siły stu poprzednim, pęknie jakaś główna arteria, załamie się wytrzymałość psychiczna obrońców. Chwili tej nie wolno przegapić. Wówczas właśnie, nie wcześniej i nie później, należy z maksymalną energią i mocą zadać cios, który zamieni odwrót przeciwnika w ucieczkę, a nasze natarcie w pościg.

W takiej chwili dowódcy frontów wydają rozkazy armiom pancernym, a dowódcy armii ogólnowojskowych — swoim pancernym brygadom, zmechanizowanym dywizjom i pułkom uformowanym w grupy szybkie.

144
{"b":"759768","o":1}