Sama pojmowała, że Kos ma rację, więc kiwnęła głową na znak, że dopilnuje, ale przekornie dodała:
— Zabieraj pierścionek, jakżeś taki.
— Zabiorę — uśmiechnął się Kos, pomagając jej wejść do samochodu.
— Przyjedź tylko szybko po niego.
Szarik, przeczuwając rozstanie, zaskomlał głośno i oparty o sanitarkę usiłował liznąć głaszczącą go po łbie dziewczynę.
— Razem niczego się nie boję, a sama...
— No widzisz — Janek pogłaskał ją po twarzy. — Ze szpitala napisz raport i wyślij.
— Gdzież ty sama, gołąbko? Z nami przecież — uspokoił ją basem Konstanty.
Tomasz ze swych przepastnych kieszeni wydobywał jakieś konserwy i wpychał je w ręce staremu.
— Pan dopilnuje, panie Szawełło. Pan jej nigdzie samej nie puszcza.
Warknął mocniej silnik, kierowca ze zgrzytem wrzucił bieg.
— Gdzie was szukać? — zawołała Marusia.
— W Berlinie — odkrzyknął Kos, wsuwając pierścionek na mały palec.
Wesoło machali rękami w stronę odjeżdżającego samochodu aż do chwili, kiedy zniknął w perspektywie ulicy zatłoczonej wojskami, ale potem wszystkie twarze spoważniały.
— Jak pod Studziankami — rzekł Janek.
— No to co? — usiłował pocieszyć go Grigorij. — Wtenczas nie minął miesiąc, jakżeście się spotkali.
— W szpitalu...
— Tfu, coby ci język zarościał... — rozzłościł się Gustlik. — Ale że z babami zawsze kłopot, to prawda. Jo mam czas. Będę się żenił, jak posiwieję...
— Tawariszcz. — Saakaszwili zatrzymał krasnoarmiejca, prowadzącego grupę jeńców. — Bieri naszych.
— Swoich chwatit — pokręcił głową tamten.
— Twoi marnota, chudziny poprzebierane, folksszturm wystraszony — wybrzydzał Jeleń. — A nasi, sam się podziwej, każdy jeden od Hitlera dwa razy większy. Za takich medal możesz dostać.
— Dasz zakurit’, waźmu — zgodził się wartownik.
Tomasz wgonił jeńców wziętych w cegielni w kolumnę, maszerującą z wolna w stronę Odry, szedł chwilę obok nich i stwierdziwszy, że nikt nie widzi, rąbnął obcasem po nagniotkach esesmana, który groził nożem Marusi.
— Żebyś z dziewczynami nie wojował — przykazał kulejącemu na pożegnanie.
Zeszła mu na to dłuższa chwila, więc potem musiał gonić resztę załogi, przeciskać się między jadącymi nieprzerwaną kolumną. Dopadł ich tuż u wejścia do ceglanego budynku przy placu trójkątnym w centrum Ritzen. Obok czekał Czernousow ze swymi zwiadowcami.
— Gdzie Ogoniok? — pytał niespokojnie.
— Ranna w rękę — odpowiedział Kos.
— Nie ubieregli znaczit — rzekł starszyna z wyrzutem. — A Gna u nas jak córka dla oddziału.
W zasadzkę wpadliśmy... — usiłował tłumaczyć Janek, ale widząc, że i tak w pośpiechu i na ulicy nie przekona, dodał: — Za pół godziny będzie w szpitalu, za parę dni wróci.
— Z naszej armii czasti idut. Pora praszczatsa.
Czernousow otworzył ramiona na pożegnanie, ale przeszkodził mu Tomasz.
— Tam na górze nikogo?
— Wszyscy tutaj.
— A rzeczy?
— Myślisz, że ci kto te zegary zabierze? — wtrącił Gustlik.
— Nie, ale plecak został. — Zaniepokojony Czereśniak ścisnął pospiesznie dłoń Czernousowa i biegiem ruszył do budynku.
— Gdzie tiepier wstretimsa? — spytał starszyna.
— Dawaj w Berlinie — zaproponował Janek. — Z Marusią też tak żeśmy się umówili.
— Dawaj. W samom centrie, odkuda Hitler komandujet.
— Rozwiedczyki smirno! Stanowis!
Bez pośpiechu, lecz przecież błyskawicznie sformowali czwórkową kolumnę. Nie znalazłbyś w niej dwu mundurów tej samej barwy, jednako wypłowiałych na deszczu i w słońcu, ani dwu furażerek wdzianych tak samo, ani dwu twarzy podobnych, a jednak na pierwszy rzut oka widać było, że stanowią oddział mocniej spojony niewidzialnymi więzami niż niejedna rodzina.
— Szagom... marsz! — skomenderował starszyna Czernousow.
Czołgiści patrzyli jeszcze chwilę, jak tamci przybiwszy trzy kroki zakołysali się w marszu i włączyli w ludzką rzekę płynącą jezdnią, a potem ruszyli po schodach na piętro. Saakaszwili zoczywszy, że Kos ma smutną minę, wziął go pod ramię.
— Z granatem przecież niechcący. A Marusia lepiej, że w szpitalu. Wróci na front, a frontu nie ma.
— Jak to nie ma? — zdziwił się Gustlik.
— Po prostu. Siedzą za stołem wszyscy sojusznicy razem: hał du ju du, bon żur, sie masz, zdrastwuj, a Niemiec chodzi i piwo podaje. Nie ma frontu, nikt nikogo nie bije.
Od ulicy dobiegł niski warkot dieslowskiego silnika i charakterystyczne podzwanianie gąsienic. Saakaszwili obejrzał się, chciał zawrócić i wyjrzeć, lecz w tej właśnie chwili Szarik nagle warknął i skoczył do przodu, pchnął drzwi łapami. Zaciekawiony Kos przeskoczył dwa ostatnie stopnie, wszedł za nim i stanął we framudze jak wryty. Grigorij i Gustlik wpadli na niego, znieruchomieli, i przez sekundę patrzyli zaskoczeni, jak po podłodze przetacza się splątany kłębek rąk i nóg. Pies sprężył mięśnie do skoku.
— Nie rusz — rozkazał Janek, a jednocześnie podał komendę: — Łapiemy obu.
Skoczyli do przodu, rozerwali walczących. Gustlik chwycił Tomasza i trzymał go w podwójnym nelsonie, a Kos i Saakaszwili obezwładnili nieznajomego żołnierza. Zgrabny, w dopasowanym przez krawca drelichu, miał zatknięte za pas skórzane rękawice o szerokich mankietach. Nie wyrywał się, tylko dyszał ciężko i oblizywał językiem kroplę krwi z rozciętej wargi.
— O co poszło? — spytał Janek Tomasza.
— Konserwy chciał kraść.
Nieznajomy wzruszył ramionami.
— Mogę wam swoich dodać, jak jesteście głodni — powiedział wysokim, dźwięcznym głosem. — Puśćcie, przecież nie ucieknę. — Zwrócił się do Kosa: — I psa weźcie, bo mnie zeżre. Chciałem nastawić, bo spieszy się o sześć godzin. — Wskazał na wiszący pośrodku zegar z kukułkami, wciąż jeszcze cykający w ekspresowym tempie.
Gustlik puścił Czereśniaka, a ten, utykając, podszedł do ściany, otworzył szafkę i z rezonującego pudła wyciągnął ukrytą tam metalową puszkę.
— Akurat ten chciał regulować. Mało tu innych? — pogadywał rozcierając ramię.
Saakaszwili i Kos również puścili swego jeńca.
— Jeśli można wiedzieć — spytał zadziornie Janek — co kogo obcego obchodzą nasze zegary?
— Nie obcego — odpowiedział tamten.
Podniósł z podłogi polówkę z celofanowymi okularami nad daszkiem, wdział ją na bakier. Potem, masując nadgarstek i poruszając nadszarpniętą ręką, dodał wyjaśniającym tonem:
— Będziemy współdziałać.
Przyjął postawę zasadniczą, stuknął obcasami i lekko wysunął dłoń, a kiedy po sekundzie namysłu Kos podał mu swoją, przedstawił się:
— Kapral podchorąży Daniel Łażewski.
— Sierżant Jan Kos.
— Kuku — potwierdziła ze ściany drewniana zazula.
— Do mnie, jeśli krótko, to po prostu Magneto.
— Do mnie po prostu Janek. Skąd wiesz o współdziałaniu?
— Stary chce przed podejściem sił głównych most na kanale uchwycić.
Zegar spieszący się o sześć godzin i kwadrans skończył wystukiwać piątą i punktualny jak zawsze wszedł generał, a za nim w czarnym czołgowym kombinezonie krępy oficer o śniadej twarzy i kędzierzawej czuprynie, mieniącej się granatem jak skrzydło kruka.
— Widzę, że z dowódcą motocyklistów zawarliście znajomość.
— Tak jest, nawet bliższą — odpowiedział podchorąży, spoglądając zezem na Tomasza.
— A to porucznik Kozub, dowódca patrolu.
Kos odruchowo zrobił pół kroku na spotkanie, drgnęła mu prawa ręka, ale czarny nie zdradził zamiaru ściskania dłoni, tylko ostro spoglądając piwnymi oczyma lustrował załogę „Rudego”.
— Obywatelu generale — zaczął Kos — w Kreuzburgu...
— Zdążył ci już powiedzieć? — Dowódca udawał, że burczy. — Nie w samym mieście, ale na południe od niego betonowy most. — Na desce do prasowania rozłożył mapę, przycisnął jeden jej koniec wystygłym żelazkiem.
— Pozwólcie zameldować — przerwał znów Kos.
— Pilne? — generał niechętnie zmarszczył brwi i spojrzał na zegarek.
— Mów.
— Więzień obozu koncentracyjnego przy fabryce amunicji w Kreuzburgu doniósł, że oddział wartowniczy ma rozkaz ich wymordować tuż przed wyzwoleniem. Gdyby zaskoczyć esesmanów, organizacja bojowa obozu uderzy od wewnątrz na wachy...