Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Verstanden?

Kos powtórnie kiwnął głową i na przyzwalający gest Niemca rzucił się za siebie w tę stronę, z której najbliżej podchodziły do zbocza domy miasteczka.

Biegł bez jednej myśli pod czaszką. Głowę, nogi i ręce, całe ciało miał wypełnione lękiem. Krzaki, trawę i coraz bliższe domy widział przez mgłę lepką, szarą i oświetloną błyskiem tamtego bagnetu, przyłożonego do Marusinej szyi.

Nie wiedział i nawet znacznie później nie mógł sobie przypomnieć, do którego wpadł domu, z jakiej szafy czy może skrzyni wygrzebał pięć męskich ubrań. Oprzytomniał dopiero w czasie powrotu, kiedy potknął się o trupa piechura, którego na skraju miasta dognała jakaś daleka seria. Leżał na wznak, z rozrzuconymi rękami, a z torby wytoczyły się w trawę ciężkie jajowate granaty obronne w krokodylowych skorupach. Kos machinalnie stwierdził, że są uzbrojone zapalnikami, i przypomniał sobie, że każdy z nich daje ponad sto odłamków rażących śmiertelnie w promieniu pięćdziesięciu metrów.

Wyprostowawszy plecy biegł coraz dalej. Stromiejące zbocze skracało jego kroki. Na twarzy czuł coraz grubsze krople potu, które ściekały do oczu, piekły i mąciły wzrok. Sterta cywilnych ubrań, przewieszona przez lewą rękę, stawała się coraz cięższa. Garb przesłaniał jeszcze fundament komina i przewrócone taczki, kiedy lękając się spóźnienia zaczął krzyczeć:

— Halo! Halo! — chwytał łapczywie oddech i kiedy był już blisko, zawołał: — Wem soll ich den Anzug abgeben?

— Mir — odpowiedział esesman w koszuli i czarnych spodniach galife, wychodząc mu ze szmajserem w garści na spotkanie. — Du sprichst deutsch — stwierdził z zadowoleniem i wyciągnął rękę, by wziąć ubranie.

Kos cofnął się o krok.

— Wo ist das Mädel?

Od strony miasta soczystym pojedynczym dźwiękiem odezwał się zegar, wybijając pół którejś godziny. Niemiec nasłuchiwał sekundę, czy nie uderzy po raz wtóry, a potem uniósł lufę pistoletu maszynowego i zmienił ton:

— Dein Mädel, du dummer Kerl... — mówił, chwytając lewą ręką za marynarki i spodnie, a wyraz jego twarzy nie zapowiadał niczego dobrego.

Janek zorientowawszy się, że nie ma co liczyć na esesmańskie słowo, jednym ruchem przerzucił ubrania na lufę szmajsera. Stłumiona seria rozpruła powietrze. Kos wyrwał zapalnik z trzymanego w garści granatu, chwycił tamtego za szyję i podsunął pod same oczy karbowany pancerz.

— Mein Mädel oder...

Niemiec wyplątał już pistolet z ciuchów, ale na widok granatu opuścił broń — wystrzał oznaczał samobójstwo.

W tej samej chwili we wnętrzu pieca zawaliła się sterta cegieł. Przez dziurę w murze buchnął kłąb kurzu i rudego pyłu przemieszany z wrzaskiem.

Jak z katapulty wypadło stamtąd dwu esesmanów, przekoziołkował w powietrzu trzeci, na karku czwartego wyjechał warczący Szarik i powalił go na ziemię.

Wszystko to trwało nie dłużej jak dwie sekundy. Potem nastąpiła króciutka pauza, nim z ciemnego wnętrza wyszli Gustlik i Tomasz podciągający rękawy i oglądający pięści.

— Czterech było w środku, a ten piąty — policzył Jeleń. — Czemu żeś im odzienie nosił?

— Grozili, że zabiją Marusię. — Kos wskazał wzrokiem na Grigorija, który pod ramię wyprowadzał dziewczynę z wnętrza cegielnianego pieca, i uśmiechnąwszy się przepraszająco, dodał: — Czekajcie, bo ściskam w garści odbezpieczony granat i już mi palce sztywnieją.

Podbiegł do komina, przez otwór na metr powyżej ziemi wybity pociskiem rzucił stalowe jajo do środka i odskoczył w bok.

Usłyszeli stłumiony wybuch, zagwizdały w powietrzu pojedyncze odłamki, wywalił się kłąb sadzy i nagle gdzieś z dołu dobiegł jęk, a potem słabe wołanie:

— Leute! Hilfe!

— Pierona! — zaklął niespokojnie Gustlik i pierwszy wbiegł do kanału wiodącego pod komin.

— Pilnuj, Tomasz, trupiarzy — rozkazał Janek.

Chwyciwszy pistolet w garść ruszył za Jeleniem.

— Ogoniok, co z tobą? — spytał Grigorij, patrząc na pobladłą twarz dziewczyny.

— Panienko... — przeraził się Tomasz.

— Ranili. W ostatniej chwili pchnął bagnetem. — Marusia końcami palców dotknęła lepkiej plamy zwilżającej mundur na lewym przedramieniu.

— No, niczewo, lekko, do swad’by zażywiot.

Z podziemi komina Gustlik wyniósł na rękach chudego bardzo człowieka z ogoloną głową. Nietrudno było odgadnąć, że to ten jeniec, o którym wspomniał Kugel. W zakrwawionej na piersiach koszuli, w drelichowych spodniach odsłaniających patykowate łydki, w drewnianych sabotach, które ledwie się trzymały na stopach, uciekinier wyglądał niesamowicie. Jedynie ciemne zmrużone od światła oczy na trupio bladej twarzy zdradzały, że żyje.

— Ogoniok, bandaże! — wołał Janek, nie wiedząc jeszcze, że dziewczyna jest też ranna. — Psiakrew, odłamek mojego granatu...

Szarik szedł obok. Niemiec z przerażeniem śledził każdy ruch psa i obronnym gestem usiłował dźwignąć rękę bezwładnie opadającą ku ziemi.

Wnętrze sanitarki, sunącej wolno pod górę i pod prąd głównej ulicy Ritzen, wypełnione było do ostatniego miejsca: ranni leżeli na noszach ustawionych jedne nad drugimi, po trzy z każdego boku. W tylnych drzwiach, których jedną połowę urwał pocisk, siedział ze spuszczonymi nogami młody Szawełło i sprzeczał się z Konstantym, wyciągniętym na najniższych narach i ćmiącym machorkę w potężnej koziej nóżce.

— Stryjec widzieli przecież w ataku. Cóż z tego, że wskazujący sztywny, jeśli środkowy się przygina.

— Józku, nie marudź. My do szpitala na trochę; opatrzą, a potem zobaczymy, cóż nam czynić przystoi.

— Zeskoczywszy, do pułku powrócę.

— Nie skacz, Józku. Wypada nawet stryja odprowadzić, silnym ramieniem podeprzeć. Czekaj no, czekaj...

W bocznej ulicy Konstanty dostrzegł grupę czołgistów; rozegnał ręką gęsty obłok machorkowego dymu, poznał Tomasza i Marusię, a za nimi jeńców, którzy kogoś jeszcze na płaszczu nieśli.

— Stać, panie chorąży, stać! — zawołał i chwyciwszy z podłogi kij, który mu służył za laskę, załomotał o ścianę szoferki.

W prostokątnym okienku dawno już pozbawionym szyby pojawiła się wystraszona twarz niemłodego felczera.

— Nalot? — zapytał z pionową zmarszczką między brwiami.

— Nie. Rannego jeszcze weźmiemy — wyjaśnił sierżant i dodał, zwracając się do bratanka: — Przesunąwszy się, miejsce zrobisz.

Widząc, że sanitarka hamuje, czołgiści przyspieszyli kroku. Kos podbiegł do wozu i machnąwszy ręką Szawełłom na powitanie, zajrzał do szoferki.

— Obywatelu chorąży, sierżant Jan Kos melduje się z prośbą.

— Stanisław Zubryk — wyciągając dłoń przez otwarte okno przedstawił się tamten zupełnie po cywilnemu — z Mińska Mazowieckiego.

— Weźcie dwoje rannych.

— A czy tak wolno? Trzy tygodnie, panie, jak mnie wzięli, ponieważ jestem felczer, i sam nie wiem, co wolno, co nie. A tu jeszcze ciągle strzelają...

— Położymy ich chyba na sufit — warknął szofer.

— Ależ co wy! — oburzył się sierżant Szawełło. — My się zaraz postronimy i miejsce będzie. — Spełznął na podłogę i syknął z bólu. — Kula-dura nogę zaczepiła.

Gustlik i Tomasz ostrożnie zdjęli rannego z płaszcza i, obserwowani przez ponurych esesmanów, układali go na opróżnionych noszach.

— Ależ chudziutki — zdziwił się Szawełło. — Kompanijny kucharz u was ani chybi swołocz — zagaił rozmowę z nowym.

— Nie rozumie — wyjaśnił Kos. — Niemiec.

— Zjeżdżajcie z nim. Cholera! Miejsca brak dla naszych... — rozzłościł się kierowca i wyskoczywszy z szoferki podbiegł z karabinem w garści.

— Spokojnie. — Kos położył rękę na kaburze. — Chorąży zezwolił.

— Naturalnie, skoro się zmieszczą. — Felczer zaglądał do wnętrza przez okienko.

— Jakżeż tak, żeby ja Niemcu miejsce dawał? — zdziwił się raczej sierżant niż rozgniewał.

— Panie Szawełło — wtrącił Tomasz. — Tego Niemca gestapo do lagru wsadziło. Porządny człowiek.

— Rebiata, ja nie pojedu, z wami zostanę — prosiła Marusia cichym głosem. — Zaczem w hospital?

— Czort wie, jaki ten bagnet — tłumaczył Janek. — Zastrzyk dadzą, zdezynfekują... I dopilnuj, żeby jego opatrzyli, jak należy.

142
{"b":"759768","o":1}